Człowiek jest jak dziecko, które zmyśla samo siebie

Z Antonim Liberą rozmawia Maciej Mazurek

"Zeszyty Karmelitańskie"

Maciej Mazurek: Książka Godot i jego cień jest wyrazem pana fascynacji Samuelem Beckettem. Ta książka jest z pewnością autobiograficzna, ale pana osobiste doświadczenia mają wymiar uniwersalny. Cieniem Godota w dwudziestym wieku może być każdy. Jest Pan tłumaczem Becketta, reżyserem jego dramatów, znał go Pan osobiście. Co pana urzekło w tej twórczości, że wpłynęła ona na pana życie?

Antoni Libera: Odpowiadam na to pytanie w mojej książce. Zresztą właśnie po to ją napisałem. Nie chciałbym się tutaj powtarzać. Powiem więc tylko - tytułem zapowiedzi czy też zachęty do zapoznania się ze szczegółowym wyjaśnieniem - że, z jednej strony, chodzi o magię, o pewien czar estetyczny, o hipnotyczną urodę zagadkowych obrazów i poetyckich formuł, a z drugiej o racjonalną, trzeźwą diagnozę kryzysu cywilizacji europejskiej; o zbieżną z moimi intuicjami interpretację aktualnej sytuacji metafizycznej człowieka.

M. M.: W książce pastiszuje pan niekiedy Beckettowską metodę tworzenia literackiego sensu?

A. L.: No, tylko aluzyjnie i autoironiczne zarazem. Nie na poziomie stylu czy przedstawionego świata, lecz najwyżej w pewnym sposobie opisywania rzeczy pospolitych - tak aby znaczyły one coś więcej, niż znaczą dosłownie. Nazwałbym to, w ślad za Schulzem, mityzacją rzeczywistości lub też parabolizowaniem opowieści. Beckett w wielu utworach posługuje się tą metodą. Wychodząc od konkretu, nieraz autobiograficznego, przedstawia go tak, że powstaje obraz mający znamiona metafory, a w każdym razie który znaczy również w jakimś innym rejestrze.

M. M.: By uświadomić czytelnikowi, że najbardziej zagadkowe są oczywiste aspekty rzeczy?

A. L.: Niekoniecznie. Raczej by uzmysłowić, że nasze myślenie abstrakcyjne - za pomocą znaków i symboli - zawsze tkwi korzeniami w czymś realnym, w rzeczach i sytuacjach konkretnych. W szczególnie widoczny sposób bawię się tym w rozdziale "Wigilia na Paulton's Square". To wszystko, o czym tam piszę, wydarzyło się naprawdę. Opisuję to z pedantyczną wręcz dokładnością. Ale robię to tak, by zaczęło rezonować z wiadomą sytuacją mitologiczną:

Samotnie spędzana wigilia w obcym mieście, w obcym kraju. I nagle jakiś zagadkowy bodziec, aby wyjść z domu, ruszyć dokądś, pobłąkać się po ulicach. I wtedy kolejny pomysł, aby odnaleźć miejsce, w którym mieszkał bohater Murphy?ego, pierwszej powieści Becketta z lat 30. Ale to miejsce nazywa się "Zaułek Dzieciątka Jezus", a po angielsku "zaułek" (mews) mieni się znaczeniem "stajni". I oto nagle ta wieczorna, niejasna eskapada przemienia się w poszukiwanie widma Betlejem, staje się jakby "podróżą za gwiazdą". Fikcyjny adres nie zostaje wprawdzie odnaleziony, mój narrator jednak, czyli ja z tamtego czasu, napotyka budkę telefoniczną z uszkodzonym aparatem, który z całym światem łączy za darmo. Tę budkę okupują już "trzej królowie" w postaci trzech podpitych i rozbawionych młodzieńców-hippiesów, z których jeden - niby kadzidło - pali "trawkę", a drugi popija z butelki White Horse'a i ma szklaneczkę z napisem PEACE. Z początku nie wiem, co począć z tą telefoniczną wolnością, ale wkrótce, wskutek psychologicznych przypadków, łączę się z Paryżem, a to owocuje pomysłem, aby niezwłocznie tam pojechać. To zaś oznacza rychłe spotkanie z Beckettem, co nie wymaga już komentarza.

Oto więc jak rodzi się opowieść, a zarazem jak mit uobecnia się w najbardziej potocznym doświadczeniu.

M. M.: Potocznym? W końcu nie tak często zdarza się zepsuty automat telefoniczny, który pośrednio prowadzi do spotkania z wymarzoną postacią...

A. L.: To prawda, niemniej historia jest zwykła, pospolita. To dopiero jej konsekwencje uzdatniły ją do szczególnego ujęcia. Nawiasem mówiąc, przygoda ta na tyle mną poruszyła, że nawiązałem do niej również w osobnym opowiadaniu pt. Niech się panu darzy..., drukowanym zresztą w "Zeszytach Karmelitańskich" jako opowiadanie wigilijne. Ono zbudowane jest na podobnej zasadzie.

M. M.: Czy można Becketta uznać za pisarza mistycznego? Ta pustka, jaka wyłania się z jego utworów, przywodzi na myśl jakiś rodzaj przeżycia mistycznego. Beckett zmusza do refleksji totalnej, stawia czytelnika przed ścianą płaczu?

A. L.: Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Czy mógłby Pan ściślej zdefiniować kategorie, jakich pan użył?

M. M.: Chodzi mi o tradycję apofatyczną, w której do istoty Boga dochodzi się przez eliminację, czym Bóg nie jest.

A. L.: Myślę, że z tą tradycją można Becketta łączyć jedynie hipotetycznie. Jeśli już miałbym wskazać jakiś podstawowy punkt odniesienia dla Becketta, to, z jednej strony, wskazałbym Sokratesa z jego "sakramentalną"  dewizą: "wiem, że nic nie wiem", a z drugiej Demokryta z jego słynną z kolei maksymą: "Nic nie jest bardziej rzeczywiste niż nic". To są, według mnie, dwa podstawowe korzenie filozoficznej postawy Becketta. W swoich nielicznych wypowiedziach pozaliterackich powiedział on kiedyś - z czasem uznane to zostało za jego sztandarową deklarację - że naprawdę zaczął pisać, gdy zdał sobie sprawę z własnej głupoty. (Odkrycie to czy też punkt zwrotny znalazło swoje literackie odbicie w Ostatniej taśmie.) Dochodził wtedy czterdziestki. Stwierdzenie to można oczywiście różnie interpretować. Jednak w kontekście jego najważniejszych utworów wolno je chyba rozumieć tak: ludzka świadomość pozbawiona jest jakiegokolwiek oparcia, nie ma żadnego punktu odniesienia. W jakimś momencie swej historii - parę tysięcy lat temu - człowiek dowartościował sam siebie: uznał, że z mocy Boga, siły wyższej, jest ?koroną stworzenia?, że stoi na szczycie piramidy bytu, że jest istotą uprzywilejowaną, głównym bohaterem a zarazem świadkiem toczącej się "akcji" świata. To znacznie ulżyło jego losowi i wpłynęło na jego rozwój. Sytuacja ta trwała wiele, wieleset lat. Lecz z czasem, wskutek rozmaitych okoliczności, w tym głównie odkryć poczętych z ducha humanizmu, przekonanie to zaczęło słabnąć, aż wreszcie całkiem się załamało. Człowiek niejako wrócił, choć oczywiście na innym poziomie, do sytuacji pierwotnej, do poczucia braku sensu i płynącej stąd bezdomności. Dotychczasowe wywyższenie uznał za uzurpację i sam się zdegradował, sam się zdetronizował. O tym, między innymi, jest Czekając na Godota. Ludzka świadomość przestała być uprzywilejowanym punktem widzenia. Stała się pewnym zjawiskiem - jak wiele innych zjawisk naturalnych. Widzimy świat od wewnątrz, z jego głębin, a nie na jakiejś "powierzchni", a już tym bardziej "z honorowej loży". Tkwimy w "jądrze ciemności", nie mamy pojęcia, "jak jest". Beckett jest jednym z nielicznych pisarzy, którzy zwrócili na to uwagę i podjęli tę kwestię. A w każdym razie jest on jedynym twórcą, który poruszył ten problem z taką mocą. Dlatego początkowo był w ogóle odrzucony i zapoznany, a potem uważany za skrajnego pesymistę. Podczas gdy faktycznie jest on tylko uczciwym realistą i racjonalistą.

M. M.: Jedno ze zdań, które stało się jego wizytówką, brzmi: jedynym sposobem mówienia dziś o człowieku jest mówienie o nim tak, jak gdyby był owadem...

A. L.: Tak, to z Watta, pisanego jeszcze podczas wojny. Brzmi to naturalistycznie, redukcjonistycznie, relatywistycznie, ale, wbrew wszelkim pozorom, Beckett relatywistą nie jest, a tym mniej - nihilistą, za jakiego wciąż niektórzy go biorą. Beckett jest przede wszystkim poetą elegijnym, zatroskanym, że coś minęło, coś zgasło, a nowego światła nie widać. W nowożytnej filozofii najbliżej mu do Schopenhauera, którego zresztą czytał uważnie w młodości. To jest też kantowski punkt widzenia: warunki naszego poznania wyznaczają przestrzeń i czas, a te są kategoriami umysłu. Cała twórczość Becketta zbudowana jest na prostym pomyśle, że człowiek jest jak dziecko, które zmyśla samo siebie. Większość jego utworów, zwłaszcza prozą, to zapisane akty zmyślania. Użył literatury jako domeny fikcji, aby niejako wprost ukazać owo podstawowe ludzkie działanie czy postępowanie.

M. M.: Fikcja, która czyni życie znośniejszym?

A. L.: Nie, nie chodzi tu o pocieszenie czy kompensatę. To bywa najwyżej bardziej lub mniej zamierzonym efektem. Beckettowi chodzi głównie o sam mechanizm, o to, co w wyrazistym skrócie ujął Hölderlin (zresztą jeden z ulubionych jego poetów) pisząc w Rozkosznym błękicie: "pełen zasług, niemniej poetycko mieszka człowiek na ziemi". Poetycko, czyli na gruncie własnej wyobraźni. Chodzi o to, że człowiek sam siebie stwarza - kształtuje, zmienia - właśnie poprzez myślenie. A myślenie to nic innego jak właśnie fantazjowanie, budowanie pewnych konstrukcji według swych wyobrażeń. Jest to oczywiście proces niebywale złożony i wielopiętrowy, niemniej akt zmyślania literackiej fikcji dość dobrze go wyraża.

M. M.: Nawiążę do momentu sokratejskiego. U Sokratesa możliwość poznania prawdy jest chyba dana. Świadomość nie była wówczas tak postrzegana jak dzisiaj, czyli jako tkwiąca w otchłani czy też zanurzona głęboko w ciemności. Przywołam rozdział, w którym pisze pan o czytaniu i tłumaczeniu Bez. Czuje się fascynację strukturą matematyczną tego utworu, którą Pan odkrywał - tak jakby Beckett pisząc go, był we władaniu Dajmoniona i dopiero post factum zorientował się, że tworzy utwór o matematycznej strukturze już na poziomie składni.

A. L.: Według mnie, to jest prostsze, znacznie prostsze...

M. M.: Koniecznie chcę zobaczyć Dajmoniona...

A. L.: Nie zobaczy pan. Zacząć trzeba od tego, że zamiłowanie Becketta do liczb i wykorzystywanie ich w literaturze nie ma nic wspólnego z magią, numerologią czy kabałą. Jest to raczej wyraz przekonania czy wiary, że matematyka odgrywa fundamentalną rolę w poznawaniu świata przez człowieka, choć rola ta bynajmniej nie jest jasna. Poza tym wpisuje się on tym w długą tradycję literacką, w której poczesne miejsce zajmuje Boska Komedia, dzieło niezwykle dla Becketta ważne, być może kluczowy dlań punkt odniesienia. Otóż warto pamiętać, że Boska Komedia, która powstała 700 lat temu, jest utworem zbudowanym z matematyczną precyzją: rządzą w nim niepodzielnie trójka i dziesiątka. Nie będę się teraz rozwodził, jak to jest tam zrobione i co znaczy - poświęciłem temu cały rozdział w mojej książce, więc jeśli kto ciekaw, niech zajrzy - tu chcę tylko powiedzieć, że Beckett z pełną premedytacją w owym "poemaciku" Bez do Boskiej Komedii nawiązuje, dokładnie do jej ostatniej pieśni, w której Dante kontempluje Boga w postaci trzech ognistych kręgów. To nawiązanie - sam fakt i jego forma - jest charakterystyczne dla literatury XX wieku, w której zaznacza się tendencja do podejmowania dawnych mitów czy archetypów, aby zrewidować ich sens i nadać nowy. W podobny sposób postępowali Joyce i Mann, pisząc na nowo swoje wersje legend o Odysseuszu, Faustusie czy o patriarchach Starego Testamentu. Beckett za przedmiot "trawestacji" wybiera... Istotę Najwyższą, byt sam w sobie, niezmienną podstawę, wieczność. Dla Dantego symbolicznymi kluczami do świata była trójka (symbol Trójcy Świętej) i dziesiątka (znamię doskonałości, symbol dziesięciorga przykazań). Dla Becketta, przedstawiciela czasów nowożytnych, takimi kluczami są liczby znamionujące Czas: 12, 24, 60.

I jeszcze jedna sprawa: następstwo zdań. Jesteśmy przyzwyczajeni, ba, uważamy to niemal za pewnik, że niezbywalną cechą dzieła literackiego jest jeden jedyny, dokładnie określony porządek zdań, że bez tego porządku tekst traci po prostu sens. Otóż Beckett w Bez podważył czy wręcz unieważnił tę zasadę. Bez można czytać w jakimkolwiek porządku i zawsze znaczy ono to samo. Autor zresztą sam to podpowiada poprzez dwukrotne przytoczenie całości, na którą składa się 60 różnych zdań, za każdym razem w kompletnie innej kolejności. Z początku czytelnik nawet tego nie zauważa. Lecz kiedy już zauważy, zadaje sobie pytanie: po co to? czemu to powtórzenie służy? I dochodzi do wniosku, że właśnie temu, by uzmysłowić mu tę dowolność.

M. M.: A w jaki sposób pan doszedł do tego?

A. L.: Opisuję to w książce. Jest to dość zabawna historia. Rzecz działa się w latach 70. Nie miałem oryginału Bez w formie książkowej, bo istniało wtedy tylko bibliofilskie wydanie luksusowe, bardzo drogie. Oryginalny tekst był dostępny tylko w jednym z numerów dwutygodnika "Quinzaine Littéraire", który posiadała biblioteka IBL-u w Warszawie. Ale xeroxu wtedy jeszcze nie było, a pism, zwłaszcza zagranicznych, nie wypożyczano do domu. Musiałem więc ręcznie przepisać cały utwór. Okazało się to niezwykle pożyteczne. Bo dzięki temu spostrzegłem owe powtórzenia. I to naprowadziło mnie na dalsze tropy, aż do zrozumienia struktury całości. Nie umiałem tylko odkryć zasady permutacji: dlaczego zdania w drugim rzucie tekstu były w takiej akurat kolejności a nie innej?

M. M.: I z czasem zapytał pan o to autora?

A. L.: Tak. Odpowiedź była tyleż zaskakująca, co oczywista.

M. M.: Mianowicie?

A. L.: Że rządzi tym przypadek. Układ drugiego rzutu powstał w drodze losowania. Beckett skomentował to, że była to jedyna uczciwa metoda wyłonienia innego porządku.

M. M.: Dlaczego?

A. L.: Bo jakikolwiek wybór świadomy zakłada jakieś uzasadnienie, a takiego uzasadnienia nie ma. Oczywiście, z matematycznego punktu widzenia porządek ustanowiony losowo nie ma w sobie nic "przypadkowego", lecz jest po prostu jedną z astronomicznej liczby możliwych kombinacji, niemniej z punktu widzenia umysłu człowieka, dla którego liczba ta jest wprawdzie skończona, ale niepoliczalna, ma ona znamię dowolności.

M. M.: Jeden z bohaterów pana książki, David Warrilow, wybitny interpretator tekstów Becketta, stwierdza w rozmowie z panem, że fascynacja liczbami jest cechą ludzi pogrążonych w ciemności. Ma on na myśli Becketta. Co pan na to?

A. L.: Owszem, David tak mówił. Nie sadzę jednak, by Beckett podzielał tę jego opinię, podobnie zresztą jak nie podzielał, delikatnie mówiąc, innych jego sądów czy przekonań. Beckett był przede wszystkim racjonalistą, wywodzącym się z ducha kartezjanizmu. Jeśli już zdecydowałby się na jakiś aforyzm, to raczej powiedziałby, że liczenie - matematyka - jest pewnego rodzaju azylem dla umysłu; że raczej przynosi ulgę, niż jest znamieniem ciemności.

M. M.: Beckett zdaje się być ucieleśnieniem artysty doskonałego, a zarazem artysty w próżni metafizycznej. Cała jego twórczość to dalekie echo teologicznej tradycji kultury Zachodu, która niejako dogorywa na naszych oczach. Czy jest to jakieś podsumowanie, czy może raczej wbicie gwoździa do trumny zachodniej tradycji metafizycznej?

A. L.: Nie powiedziałbym, że Beckett wbija gwóźdź do trumny, że on cokolwiek "dobija". Gwoździ do trumny nie wbija literatura. Gwóźdź do trumny wbija sama cywilizacja: Człowiek przechodzący mutację metafizyczną. Beckett jest tylko poetą próbującym oddać, co się stało i dzieje. Piszę o tym w rozdziale "Dzyń, martwa wyobraźnia". Chodzi o to, że odkąd zatryumfował światopogląd scjentystyczny - a tak się stało, nie ma się co łudzić - to nasza sytuacja metafizyczna uległa radykalnej zmianie. I Beckett właśnie to opisuje. On nie zajmuje się przyczynami: dlaczego coś zaczęło kruszeć i wreszcie zawaliło się; on tylko stwierdza fakt i wyraża jego skutki w życiu człowieka.

M. M.: Powiem jak marksista: to kapitalizm i rewolucja naukowa?

A. L.: Z pewnością, choć proces ten zaczął się znacznie wcześniej, chyba wraz z Odrodzeniem. Przemiana ta jest bardzo złożona i subtelna. W gruncie rzeczy, nie wiemy, dlaczego zmienia się światopogląd. Ale, jak powiedziałem przed chwilą, Beckett nie zajmuje się morfologią tej zmiany, on się zajmuje jej konsekwencjami. Próbuje je zmityzować, stworzyć paraboliczną wizję nowej sytuacji metafizycznej.

M. M.: Można zaryzykować tezę, że w Europie oprócz, rzecz jasna, Benedykta XVI, nikt już w Boga nie wierzy?

A. L.: Taką tezę, owszem, zaryzykować można, ale, moim zdaniem, to ryzyko zbyt wielkie. To jednak gruba przesada. Chodzi raczej o tendencję, o postępującą sekularyzację. Twórczość Becketta na tym tle to polemika z teodyceą. Beckett zdaje się odrzucać usprawiedliwienie wad świata wyższą koniecznością. Nie godzi się, by uznać ten świat za najlepszy z możliwych.

M. M.: Wróćmy do pana książki. W relacji między narratorem a światem literatury Becketta, w owym dochodzeniu do niego przez konkretne i nieraz bardzo pospolite doświadczenia jest coś fascynującego. Chodzi mi o takie sprawy jak historia z pierwszym psem wysłanym w kosmos na zatracenie czy postać szkolnego woźnego przezywanego Chomikiem?

A. L.: Takich spraw jest więcej. Rzecz w tym, że w takim właśnie krajobrazie, w takiej ikonosferze upływało moje dzieciństwo i młodość. A tego rodzaju doświadczenia leżą u podstaw parabolicznej wizji Becketta. Minimalizm, ubóstwo, redukcja, pozbawienie, tracenie - to wszystko ja znałem z otaczającej rzeczywistości. W tym był złowrogi cień niedawnej wojny i okupacji i w tym była materialna nędza komuny. Co dla Becketta było tworzywem metafory, dla mnie było jak najbardziej zmysłową realnością. To właśnie w tej osobliwej zbieżności tkwi źródło pierwszej fascynacji i owego powinowactwa z wyboru.

M. M.: Beckett pokazuje sytuację współczesnego człowieka na podobieństwo skrajnie opuszczonej, zniedołężniałej jednostki, która jednak w przeszłości taka nie była?

A. L.:  Tak, Beckett portretuje ludzkość na podobieństwo człowieka poszczególnego, a wybór jego kondycji i sytuacji ma pośrednio charakteryzować stan, w jakim właśnie jesteśmy. Beckett, jak zawsze, podchodzi do tych spraw racjonalistycznie: dopóki człowiek wierzył, że ktoś nad nim czuwa, że ktoś taki w ogóle jest, to tak było. Kiedy utracił tę wiarę, utracił również i jej przedmiot. Podobnie jak w życiu jednostki. W dzieciństwie wierzy się, że rodzice są nieśmiertelni i wszechmocni. Z czasem okazuje się to ułudą. Beckett nieraz stosuje taki chwyt, że jego bohater dziedziczy po ojcu płaszcz i kapelusz. W związku z tym cień, jaki rzuca na ziemię przypomina sylwetkę ojca. Oto jak ojciec staje się cieniem. Jeśli jeszcze towarzyszy bohaterowi, to tylko w zarysie jego własnego cienia.

M. M.: U Becketta wszystko jest klęską. Sartre powiedział, że każdy artysta jest bytem klęskowym z zasady. Dzieło Becketta wyrasta z klimatu duchowego, który był konsekwencją wojennego piekła, w jakim pogrążyła się Europa. Jakie są związki między egzystencjalizmem a dziełem Becketta? 

A. L.: Według mnie, przypadkowe, powierzchowne. Oczywiście, dojrzała twórczość Becketta powstawała i ukazywała się w okresie, gdy paryski egzystencjalizm spod znaku Sartre'a święcił swoje największe tryumfy i był u szczytu sławy, niemniej wyrastała ona z innych korzeni. Beckett - estetycznie - był z Joyce'a, a filozoficznie z Kartezjusza, Berkeleya i Schopenhauera. To nie są protoplaści egzystencjalizmu. To, co spowodowało kojarzenie Becketta z francuskim egzystencjalizmem, to był przede wszystkim minorowy ton jego pisarstwa, a także fakt, że oto pisarz irlandzkiego pochodzenia wybrał jako miejsce do życia Paryż, w czasie wojny brał udział we francuskim ruchu oporu, a wreszcie zaczął pisać po francusku. Sartre, założywszy po wojnie miesięcznik ?Temps Modernes? szukał nowinek i sprzymierzeńców i w 1946 roku opublikował na tych łamach nowelę Becketta Koniec. To wystarczyło, by przez wiele lat "medialnie" identyfikowano Becketta z ta opcją. Faktycznie nie miało to wiele wspólnego z rzeczywistością. Formalnie Beckett związany był z Les Editions de Minuit, które skupiało wokół siebie głównie radykalną awangardę, twórców spod znaku nouveau roman itp. W istocie Beckett zawsze był pisarzem osobnym, chodzącym swoimi drogami, nie związanym z żadną opcją czy orientacją zarówno ideową jak estetyczną. To, co łączyło Becketta z Francją i jej klimatem intelektualnym, to był szeroko pojęty racjonalizm tamtejszej debaty i wyemancypowana, zsekularyzowana kultura.

M. M.: Dzieło Becketta poczęte jest z ducha poezji. Pan podkreśla również jego aspekt muzyczny, zarówno w sensie brzmieniowym, jak i strukturalnym?

A. L.: To prawda. W rozmowie ze mną, o czym wspominam w książce, Beckett cytując słynny wiersz Verlaine'a, powiedział: "Muzyka ponad wszystko". Rzeczywiście, uważał muzykę za królową sztuk. Zgadzam się również z pana stwierdzeniem, że cała jego twórczość jest z ducha poezji. Beckett traktował poezję bardzo poważnie i, że tak powiem, w sposób źródłowy. Jej sens zdawał się wywodzić z etymologii słowa. Greckie poiein to "tworzyć" i "działać" jednocześnie, czyli stwarzać rzeczy za pomocą słów. Poza tym bardzo interesował się, w ślad za Joycem, słynną teorią Vico o "poetyckiej naturze ludów pierwotnych". No i bardzo bliskie były mu także owe przywołane już przeze mnie "skrzydlate słowa" Hölderlina: "Pełen zasług, niemniej poetycko mieszka człowiek na tej ziemi". Beckett podniósł do rangi poezji język potoczny, kolokwialny. Jego podstawową formą retoryczną jest monolog, improwizacja, zmyślanie in statu nascendi, czyli właśnie akt poetycki w jego najpierwotniejszej postaci.

M. M.: W książce podnosi pan również problem wartości sztuki z punktu widzenia życia. Po co jest sztuka, literatura? Co motywuje twórcę do jej uprawiania i co mu to w istocie daje?

A. L.: Tak, rozważam to na przykładzie Becketta i Warrilowa. I uwydatniam różne motywacje. W przypadku Becketta jest to motywacja w najgłębszym sensie egzystencjalna. Tworzenie, pisanie było dla niego koniecznością, powołaniem. Nie umiałby inaczej żyć. Sam to zresztą kiedyś powiedział, odpowiadając na ankietę "Dlaczego / po co pan pisze?". Odpowiedział idiomatycznym równoważnikiem zdania: Bon qu'? ça, co znaczy "bo niczego innego nie umiem". Dla Becketta uprawianie literatury było formą życia i spełniało się w samym akcie tworzenia. Beckettowi nie zależało ani na sławie, ani na jakiejkolwiek innej karierze. Po odbiór nagrody Nobla nie pojechał. Pieniądze w większości rozdał. Nie korzystał z żadnych przywilejów i dóbr, jakie dawała mu pozycja pisarza o światowej sławie.

M. M.: Wydaje się, że bliskie są panu te ideały.

A. L.: W każdym razie chciałem napisać na ten temat książkę. O tym, dlaczego i jak ważna może być literatura w życiu człowieka. Że literatura zmienia czasem życie. Oczywiście, to wszystko wiadomo, ale nieczęsto się o tym teraz pisze. Przechodzi się na tym do porządku dziennego. Albo pisze się językiem dyskursywnym, uprawia się taką czy inną krytykę literacką. A ja chciałem napisać zwyczajnie, tak jak się pisze o innych sprawach. Chciałem sprawdzić, czy można pisać literaturę o literaturze. Wyjść poza zaklęty krąg specjalistyczny. Opowiedzieć o tym na sposób nieledwie beletrystyczny. Oczywiście, ryzykowałem uproszczenie. Choć, z drugiej strony, o wszystkim co ważne, co nas przejmuje, powinno się umieć mówić prosto. Ostatecznie twórczość Becketta jest dla ludzi, i to dla szerokiego kręgu odbiorców, skoro znaczna jej część jest przeznaczona dla teatru. I stała się powszechnie znana, przynajmniej na poziomie jej podstawowych znaków i sensów. A zatem z pewnością można o niej i w taki sposób mówić.