MADAME - Konferencja w Tours

                                                                   Fragment rozdziału "Wer den Dichter will verstehen..."

          Wkrótce kierownik Biura Współpracy z Zagranicą, magister Gabriel Gromek, wezwał Jerzyka do siebie na tak zwaną rozmowę. Naprzód pytał go długo, skąd zna p a n a Billot i jak nawiązał kontakty z uniwersytetem w Tours; następnie upomniał go ostro, że z nikim nie uzgodnił, a nawet nie konsultował publikacji swej pracy w zachodnim periodyku ("co jest niedopuszczalne!"); w końcu zaś, oświadczając, iż jest to czysta formalność, poprosił, by Jerzyk napisał krótkie zobowiązanie, że będzie za granicą lojalny wobec władz polskich. Była to znana pułapka. W ten sposób wciągano do współpracy z UB. Jerzyka aż zatkało. Lecz nie dał po sobie nic poznać i z pokerową twarzą (świadomy że bez niego nikt inny nie pojedzie) rzekł, że bardzo dziękuje, lecz rezygnuje z wyjazdu, skoro tak to wygląda i takie są wymagania. Trudno, obejdzie się. Aż tak mu nie zależy. I podniósł się, aby wyjść.

          - Ależ panie doktorze, niech się pan nie obraża! - kierownik Biura Współpracy spuścił od razu z tonu. - Po co zaraz te dąsy? Kto żąda czegoś od pana? Nie chce pan podpisywać, dobrze, wierzymy na słowo. Przecież ta cała ostrożność to tylko dla pana dobra. Nie jeździł pan jeszcze na Zachód, to nie wie pan, jak tam jest. Konferencje, sympozja to tylko wabik, przynęta. W istocie chodzi o to, aby werbować agentów. Zaproszą pana na kawę, na obiad do restauracji, i ani się pan obejrzy, jak pan zdradzi ojczyznę. Już oni mają sposoby! Będą panu schlebiali, tańczyli wokół pana, proponowali pieniądze, żeby pana rozmiękczyć, żeby pan puścił farbę... Literatura, klasycyzm, Racine!... Ta-ri-ra-ri-ra! A w przerwach, w kuluarach: wyciągać informacje, a przede wszystkim zachęcać do szkalowania ustroju demokracji ludowej. Znamy się na tych numerach! Dlatego ostrzegam pana: niech się pan ma na baczności!

Jerzyk słuchał tych bredni z wyrazem apatii na twarzy, jakby nie w pełni rozumiał, o co właściwie tu chodzi, po czym, dalej udając młodego uczonego, który poza książkami nie widzi bożego świata, spytał niby od rzeczy, czy na tę "delegację" wyjeżdża sam, czy z kimś.

- Wraz z panem, panie doktorze, jedzie docent Dołowy - usłyszał w odpowiedzi.

Dołowy! Niewiarygodne! Każdego by się spodziewał, tylko nie tego jednego. Choć, z drugiej strony, właściwie nie powinien się dziwić: sekretarz POP, prawa ręka dziekana. Są jednak pewne granice. Przecież to istne zero! Nawet język zna słabo. Oczywiście, wiadomo, jedzie, aby pilnować, lecz, mimo wszystko, poza tym, trzeba jeszcze kimś być... znać się na czymś... coś wiedzieć. A on co? Prawie nic. Tylko ten Aragon i Kraj Rad w jego życiu. Kto go wysunął i poparł? Kto zatwierdził ten wybór? Nie zdają sobie sprawy, że to kompromitacja? A może gwiżdżą na to? I tak, prędzej czy później, zostanie ktoś zaproszony i znowu jakiś Dołowy przejedzie się na doczepkę.

Wszystkie te lęki jednakże okazały się płonne, a przynajmniej nadmierne. Nie żeby nagle pokazał nieznane dotąd oblicze, niemniej jego obecność na konferencji w Tours nie była dla Jerzyka specjalnie uciążliwa. Docent, na dobrą sprawę, prawie w niej nie brał udziału. W miejscu obrad, w pałacu, zjawił się tylko trzy razy. Na samym początku sesji - głównie po to, by w biurze pobrać diety i karnet na posiłki w stołówce; następnie, w trzecim dniu - na wystąpieniu Jerzyka; i wreszcie, na zamknięciu, na pożegnalnym obiedzie, wydanym przez gospodarzy w wytwornej restauracji. Gdyby jeszcze w hotelu mniej palił i nie chrapał, i nie jadł na gazecie szprotek w oleju z konserwy, której pokaźny zapas zabrał ze sobą z kraju, byłby wręcz nieszkodliwy.

Co robił całymi dniami? Zwiedzał zabytki, muzea? Mało prawdopodobne. Chodził po sklepach, kawiarniach? To prędzej, lecz też wątpliwe: liczył się z każdym groszem. Może więc wykonywał jakieś tajne zadanie, powierzone mu w kraju przez polskie służby specjalne?

Którejś nocy Jerzyka zbudziły z pierwszego snu jakieś dziwne odgłosy - stłumiony brzęk? stukanie? Uchylił lekko powiekę: w numerze paliło się światło - nocna lampka przy łóżku docenta Dołowego; ten zaś w pokracznej pozie grzebał ostrożnie w swej torbie. Jerzyk nie zdradził się z tym, że został wyrwany ze snu, i przez zmrużone oczy obserwował kolegę. Nie zdołał jednak ustalić, co tamten właściwie robi, a zwłaszcza, co było źródłem enigmatycznych dźwięków dochodzących z dna torby.

Następnego dnia rano, kiedy docent brał prysznic, Jerzyk - z bijącym sercem - zajrzał do jego bagażu. Pod stertą brudnej bielizny - skarpetek, chustek i majtek - leżały w rzędach słoiczki z astrachańskim kawiorem. Było ich kilkadziesiąt. Z niebieskimi wieczkami, na których widniał obrazek przedstawiający jesiotra na tle kuleczek ikry.

A zatem wszystko jasne! Operacja handlowa. Czarny kawior sowiecki kosztuje u nas grosze w porównaniu z cenami, jakie ma na Zachodzie. Różnica jest zawrotna. Zysk na jednym słoiku - kilkanaście dolarów, nawet gdy się sprzedaje za pół zachodniej ceny. Po prostu złoty interes. I prawie bez ryzyka. Wywóz kawioru z kraju nie budzi większych zastrzeżeń. Jako produkt niepolski, nie jest objęty cłem, przynajmniej w takich ilościach. A wwóz na Zachód... ejże, kto tutaj kogo sprawdza! Ceniony wysoko specjał skupują - z podziękowaniem - eleganckie lokale.

Jerzyk obliczył później, że łączna wartość kawioru tkwiącego w czeluściach torby wynosiła co najmniej trzysta pięćdziesiąt dolarów. W kraju, mniej więcej tyle kosztuje najtańszy samochód: używana Syrena albo takiż Fiat 600.

Docent Dołowy jednakże miał wyższe aspiracje. Przemawiał za tym przynajmniej trud, jakiego nie szczędził, by uzyskany kapitał cudownie dalej pomnażać. Sekretarz POP nie spoczął bowiem na laurach po błyskotliwej akcji upłynnienia kawioru. Za część zdobytych funduszy nabył parę tysięcy końcówek do długopisów - owych niewielkich sztyftów z osadzoną w nich kulką. We Francji, królestwie BIC-a, to detal znikomej wartości, w Polsce zaś, kraju budów i gigantycznych przedsięwzięć, gdzie nie ma po prostu miejsca na produkcję drobiazgów, jest on na wagę złota. I ci, co się zajmują wyrobem długopisów - prywatni przedsiębiorcy, mający za zadanie wypełniać różne luki w polskim przemyśle lekkim - płacą za ów surowiec niemal każde pieniądze. A zatem znowu zysk. Kolejna multyplikacja. Może już rząd wielkości używanego Wartburga?

Na pożegnalnym bankiecie Jerzyk robił, co mógł, by trzymać się jak najdalej od swego towarzysza, a zwłaszcza by nie siedzieć obok niego przy stole. Niestety, nadaremnie. Docent tak manewrował, by zawsze być gdzieś w pobliżu, a gdy siadano do stołu, uplasował się chytrze naprzeciwko Jerzyka, którego profesor Billot usadził po swej prawicy. Jerzyk zacisnął zęby i przymknął na chwilę oczy. Cała przyjemność zepsuta. Żegnaj, swobodo i swado! Adieu, délicieuse ambiance! Skrępowanie, napięcie - oto jakie doznania będą jego udziałem. A może być jeszcze gorzej. Niech tylko ten knur zacznie gadać - mądrzyć się, dowcipkować. A niech do tego jeszcze wypije ponad miarę! Na samą myśl o czymś takim robi się słabo ze wstydu i zimny pot, strugami, spływa po karku i plecach.

Obawy Jerzyka, niestety, sprawdziły się tym razem. Chociaż popis docenta okazał się całkiem inny niż spodziwane koszmary. Zaczął on, mianowicie, niczym dobry protektor, oddany impresario wychwalać natrętnie Jerzyka przed profesorem Billot.

- To nasz najlepszy pracownik! - perorował z zapałem, jakby Jerzyk był rzeczą lub zawodnikiem na sprzedaż. - Nasza chluba i duma. Ceniony przez specjalistów, wielbiony przez studentów. Dzięki niemu nasz wydział stał się w ostatnim czasie głośny i popularny. Młodzież różnych dyscyplin ściąga do nas masowo. I tak kultura francuska, a zwłaszcza literatura XVII wieku, tak bliska nam tu wszystkim, zyskuje w naszym kraju tysiące wielbicieli. Rola mego kolegi w tym dziele upowszechnienia jest wprost nieoceniona. Ja, który się zajmuję Louisem Aragonem, nie mogę się z nim równać. Nikt u nas dla dobra Francji nie zrobił tyle co on. To nie tylko jej rzecznik, to istny ambasador. Dlatego też, zgodnie z tą funkcją, winien on pozostawać w nieustannym kontakcie ze swoją duchową ojczyzną. Jego wizyty we Francji to bezcenny kapitał nie tylko dla niego samego, lecz i dla wielu innych, którzy czerpią garściami i dalej pragną czerpać z tej nieprzebranej skarbnicy...

- Błagam, niech pan przestanie - jęknął po polsku Jerzyk.

- Quoi? Qu'est-ce qu'il a dit? - zapytał profesor Billot.

- Il est tres tres modeste - wyjaśnił docent Dołowy z protekcjonalnym uśmiechem. - Prosi, by go nie chwalić. Niech pan jednak m n i e słucha, monsieur le professeur: jego wizyty we Francji to korzyść dla nas wszystkich. Kładę to panu na sercu.

Od dalszej tortury słuchania tej bezwstydnej reklamy wybawił Jerzyka kelner, przynosząc pierwszą przystawkę - bliny z czarnym kawiorem. Docent urwał w pół słowa.

- O l? l?! Quelles délices! - wykrzyknął rozpromieniony. - C'est un festin royal!- I zapytał kelnera o gatunek kawioru.

- Najlepszy. Astrachański - wyjaśnił kelner z dumą. - Świeżutki. Prosto z Rosji. Mamy własną dostawę.

Na grubych wargach docenta, chłonącego z zapałem kopiaste porcje kawioru, igrał figlarny uśmieszek.