O krytyce literackiej

Czas przełamać kompleks niższości

z Antonim Liberą rozmawia Magdalena Miecznicka

Ostatnie 50 lat polskiej literatury to okres, w którym tworzyli Miłosz, Herling, Mackiewicz, Iwaszkiewicz, Herbert, Różewicz, Szymborska, Białoszewski, Hertz, Stempowski, Lem, Mrożek, Barańczak... To wielka, barwna konstelacja. Czy wolno tu mówić o kryzysie? W dyskusji o współczesnej literaturze Antoni Libera mówi: polska krytyka w zasadzie nie istnieje, ale proza i poezja mają się dobrze.

Dziennik niedawno publikował dyskusję o krytyce literackiej w Wielkiej Brytanii, Francji i USA. Jak ocenia pan sytuację naszej krytyki?

To zależy, o jaką krytykę chodzi. Jeśli chodzi o krytykę opisową, która graniczy z historią literatury i zajmuje się porządkowaniem i analizowaniem dorobku współczesnych pisarzy uznawanych za kandydatów na klasyków, to mógłbym wymienić co najmniej kilku krytyków bardzo rzetelnych, jeżeli nie wybitnych. Na przykład Włodzimierza Boleckiego, którego prace o Herlingu-Grudzińskim, J. Mackiewiczu, Miłoszu i Gombrowiczu są absolutnie wzorowe i znakomicie napisane. Podobnie oceniam Jana Zielińskiego i Andrzeja Makowieckiego. Mam tu też na myśli Henryka Markiewicza, który jest wręcz chodzącą instytucją - niebywała erudycja, wszechstronność i swada narracyjna - choć zdaję sobie sprawę, że potocznie postrzega się go głównie jako akademickiego historyka i teoretyka literatury, a nie jako krytyka opisowego. Znacznie gorzej jest z krytyką postulatywną i wartościującą, czyli taką, która wchodzi w dialog z literaturą właśnie powstającą, próbuje pouczać, wykłócać się, mieć wpływ na literaturę. Krytyki postulatywnej, która tworzy programy estetyczne, wskazuje literaturze kierunek rozwoju, filozofuje i pozyskuje dla swoich idei autorów, właściwie nie ma. Nie widzę obecnie nikogo, kto choćby aspirował do roli, jaką pełnił w naszej kulturze Brzozowski, Irzykowski czy choćby Kazimierz Wyka. Jedynym idealistą, któremu prawdziwie o coś chodzi i z uporem godnym lepszej sprawy przekonuje do swoich racji, jest - niestety wołający na puszczy - Tomasz Burek. Natomiast krytyka wartościująca, czyli recenzjopisarstwo i sztuka omawiania bieżącej produkcji literackiej, znajduje się w stanie raczej opłakanym. Panuje w niej kompletny chaos, brak rzemiosła, szkaradny styl, a przy tym niebywała pewność siebie i arogancja. Trudno jednak, żeby było inaczej, gdy przez lata wiedli prym i uczyli tego fachu - bo jest to fach, jak sama literatura - z jednej strony Maria Janion (skrzydło totalistyczne), a z drugiej - Henryk Bereza (skrzydło arywistyczne: bełkot, mętniactwo, idiotyzm). Zasmucające jest, że ostatni krytycy z prawdziwego zdarzenia, tacy jak Błoński, Kijowski, Najder i Puzyna, nie wychowali godnych siebie następców.

Dlaczego skończyli się krytycy, którym autentycznie o coś chodzi w literaturze?

Nie wiem, czy skończyli się oni w ogóle, czy tylko u nas w Polsce. W Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych, moim zdaniem, dalej istnieją i wciąż pojawiają się nowi bardzo ciekawi pisarze krytyczni, którzy poprzez literaturę mówią coś o świecie, a przy tym swoiście literaturę wspierają czy wręcz ją dopingują do takich czy innych prób i dokonań. George Steiner, Harold Bloom, nieżyjący już Malcolm Bradbury - oto trzy dość wyraziste przykłady takich autorów.

Tak, ale oni analizują najchętniej dawnych mistrzów: Szekspira, Tołstoja, Dostojewskiego, i często narzekają na upadek literatury współczesnej. A przecież gdyby chcieli się zająć autorami żyjącymi, to w swoich krajach znaleźliby ciekawszy materiał niż krytycy polscy.

Nie wiem, czy jest z nami aż tak źle. W końcu ostatnie pięćdziesiąt lat to okres, w którym tworzyli i byli w różnoraki sposób aktywni tacy twórcy, jak Miłosz, Herling, Mackiewicz, Iwaszkiewicz, Herbert, Różewicz, Szymborska, Białoszewski, Hertz, Stempowski, Lem, Mrożek, Barańczak... To wielka, barwna konstelacja. Czy wolno tu mówić o kryzysie? Nie wiem, kiedy poprzednio literatura polska czuła się tak dobrze i obfitowała w tak różnorodne zjawiska. Jest raczej pytanie, dlaczego ten trend się załamał, a zwłaszcza dlaczego nie zaowocował większą myślą krytyczną. Sądzę, że wynika to ze słabości myślenia w Polsce w kategoriach idei, w perspektywie filozoficznej. Tak potrafili myśleć, z jednej strony, Gombrowicz i Witkacy, a z drugiej, Miłosz i Lem. Miłosz w „Ziemi Ulro" dał wielką lekcję myślenia krytycznego. Lem z kolei, choć nie był krytykiem w sensie ścisłym, zarysował, jakby mimowolnie, wielki literacki program. Oczywiście nie chodzi mi o gatunek science fiction, który sam uprawiał, tylko o wskazanie na cały, ogromny front nowych tematów zrodzonych przez współczesną cywilizację, z którymi literatura piękna, czy chce tego, czy nie, będzie musiała się zmierzyć. W Polsce nikt tego nie podjął, a na Zachodzie owszem.

Jakie są te problemy, z którymi polska literatura musi się dzisiaj zmierzyć, a nie umie?

Nie akcentowałbym tu pierwiastka narodowego. Literatura to literatura. Albo jest dobra, albo zła. Albo dotyka czegoś istotnego, albo nie. Dopiero później można brać pod uwagę jej uwarunkowania narodowe. Inaczej mówiąc, jako krytyk postulatywny nie zaczynałbym od stawiania literaturze narodowej jakichś szczególnych zadań - np. rozliczyć się z komuną, z historią ostatniego półwiecza, wyrazić doświadczenie „Solidarności" itp. Pisarz przede wszystkim musi być sobą, to znaczy, zaczynać od tego, co gra mu w duszy, co go osobiście obchodzi, co mu nie daje spokoju. Jeśli są to akurat sprawy historyczno-społeczne, dotyczące losów jego wspólnoty, to proszę bardzo, nie ma w tym nic złego. Chodzi tylko o to, na jakim poziomie zostanie to zrobione i czy będzie komunikatywne i interesujące dla szerszego audytorium niż tylko owa wspólnota. Tutaj mamy dobry przykład z naszą literaturą romantyczną. Nie można odmówić jej wielkości. Pod względem estetycznym stoi na wysokim poziomie i z pewnością dorównuje standardom europejskim, zwłaszcza Mickiewicz. A jednak jest mało czytelna dla innych i przez to nie stała się powszechna. Nie należy się jednak z tego powodu obrażać na świat - że nas nie słucha, nie rozumie, nie docenia - ani też popadać w drugą skrajność, tj. przezwyciężać kompleks niższości poprzez odcinanie się od korzeni, desperackie odrzucanie tradycji i gorliwe naśladowanie wzorów uchodzących za uniwersalne. Obie drogi wydają mi się jałowe. Trzeba mieć odwagę konfrontacji ze światem. Nie należy nim ani gardzić, wpadając w złudną megalomanię, jak czynią to od lat Rosjanie (a w ślad za nimi nieszczęsny Mariusz Wilk) - ani starać mu się przypodobać, strojąc się w nieswoje piórka, by wkupić się w jego łaski.

Czy jest w takim razie coś, co moglibyśmy wnieść do literatury światowej?

To jest pytanie otwarte. To może się dopiero okazać, jeśli coś takiego rzeczywiście jest i jeśli komuś uda się to wydobyć. Na razie można powiedzieć tyle, że zawsze liczy się warsztat i dobrze wykonana robota. Pisarstwo Ryszarda Kapuścińskiego, na przykład, nie jest specyficznie polskie, autor ten nie zajmuje się właściwie polskim problemami, a jednak zdobył sobie międzynarodową renomę i wszędzie jest czytany. Więcej, jest to bodaj jedyny polski pisarz, i to nie tylko żyjący, który w księgarniach na Zachodzie dorobił się własnej półki, sygnowanej jego nazwiskiem. Takiej półki nie ma nawet Gombrowicz ani polscy nobliści.

Dobry warsztat to chyba akurat nie jest szczególna cecha polskiej literatury. A co nią jest?

Widzę, że nalega pani, abym pospekulował, czym miałby być specyficznie polski wkład w literaturę światową. Upatrywałbym go w tym, w czym i Gombrowicz szukał inspiracji, to znaczy w polskiej zachowawczości, w polskim konserwatyzmie. Tyle że obecnie taki projekt polegałby już na czymś innym, niż miało to miejsce u Gombrowicza. Ostatnie pół wieku z okładem mocno zweryfikowało jego idee. Najogólniej rzecz biorąc, Gombrowicz chciał, aby naszą duchową i cywilizacyjną słabość - „niedojrzałość", „młodszość", „gorszość" - przekuć na wartość, uczynić z niej siłę. Nie udawać więc, że dorównuje się Zachodowi, nie zgrywać kogoś, kim w rzeczywistości się nie jest, lecz właśnie utożsamić się z własną niższością i tą niższością rozsadzić napuszoną wyższość, czyli skostniałą formę Zachodu. A przynajmniej ją rozcieńczyć. Projekt ten, jako zadanie postawione polskiej kulturze, z wielu powodów, głównie politycznych, oczywiście nie wyszedł. Spełnił się jednak - niezależnie i paradoksalnie zarazem - na Zachodzie, gdzie doszło do serii rewolucji młodzieżowych. Dzięki nim zresztą Gombrowicz osiągnął sukces, został uznany za prekursora i proroka tych przemian. Co jednak z tego wynikło - z tej rewolty „synczyzny" obalającej „ojczyznę" - widzimy teraz, po latach. Nawiasem mówiąc, kwestii tej poświęcona jest bardzo ciekawa książka włoskiego znawcy twórczości Gombrowicza i przyjaciela Polski Francesca Cataluccia pt. „Niedojrzałość" opublikowana niedawno w Znaku i chyba recenzowana na tych łamach. Według mnie z niebezpiecznych skutków owej rewolty sam Gombrowicz zdał sobie sprawę pod koniec życia, na co wskazują jego ostatnie zapisy w „Dzienniku", a zwłaszcza apologia własnego szlachectwa, chłopskiego czy wiejskiego zdrowego rozsądku i prowincjonalności.

Na czym więc obecnie miałby polegać ten Gombrowiczowski projekt promocji polskiego konserwatyzmu?

Po pierwsze, na zbadaniu, czym ten konserwatyzm w ogóle jest naprawdę, a po drugie, w jakim sensie jest wartością godną kultywowania. Chodzi, jak myślę, o podjęcie w nowych kategoriach i w nowym kontekście dawnego Mickiewiczowskiego dylematu: „szkiełko i oko" kontra „wiara i czucie", rozważanego również przez Miłosza. „Szkiełko i oko" to oczywiście symbole racjonalnej, materialistycznej i zeświecczonej cywilizacji zachodniej oskarżanej obecnie o monstrualny konsumpcjonizm, hedonizm i cynizm, nazywanej „cywilizacją śmierci", postrzeganej jako świat zniewieściały i umierający, a nawet samobójczo przyspieszający swój zgon. To wszystko może i prawda - choć według mnie sporo w tym przesady i czarnowidztwa - ale przede wszystkim trzeba podkreślić, że cokolwiek złego o tej cywilizacji powiemy i jakkolwiek będziemy ją krytykować, to ona istnieje, jest sprawdzalną rzeczywistością. Tymczasem nie jestem pewien, czy w taki sam sposób istnieje cywilizacja oparta na „czuciu i wierze", którą nieraz cywilizacji „szkiełka i oka" się przeciwstawia. Według mnie cywilizacja oparta na „czuciu i wierze" jest albo nieziszczalną utopią, albo ideą, której wciąż jeszcze z takich czy innych względów nie udało się zrealizować. Tu właśnie upatrywałbym szansy dla literatury: przekonać, że taka kultura w ogóle - faktycznie - istnieje, na czym polega i czy da się ją zastosować jako antidotum na chorobę „szkiełka i oka", trawiącą laicki Zachód.

Ale czy ten podział nie jest trochę cliché? Ja wcale nie jestem pewna, że na Zachodzie - przynajmniej w literaturze - panuje taki zimny obiektywizm. Dominuje dzisiaj literatura przerabiająca artystycznie obsesję - jak Bernhard, Jelinek, Houellebecq, Kertész. Natomiast ich słabsi koledzy, którzy nie umieją się zdobyć na sublimację literacką, piszą o swoich bebechach wprost. Wszystko razem to przecież nic innego jak wyciągnięcie ostatecznych konsekwencji z modernistycznego i romantycznego imperatywu „patrzaj w serce" - szczególnie swoje własne.

Inaczej pojmuję to, co robią wymienieni przez panią pisarze zachodni. Nie przeczę, że w ich pisarstwie dominuje obsesja, że od niej wychodzą lub też że to ona właśnie napędza ich działanie. Rozumiem to jednak jako rozpaczliwą, spazmatyczną reakcję na niepodzielną władzę czy wręcz tyranię obiektywizmu. Według mnie Zachód trawi od lat następująca bolączka: z jednej strony, zdaje on sobie sprawę i daje temu wyraz, że przeżywa głęboki kryzys metafizyczny i zabrnął w ślepy zaułek materializmu, a z drugiej, nie jest zdolny tego przezwyciężyć; wszelkie próby rewizji lub odwrotu odrzuca jako obskurantyzm, zamach na wolnomyślicielstwo, irracjonalizm. André Malraux, jeden z wybitniejszych pisarzy francuskich XX wieku, wygłasza bodaj jeszcze w latach 50. przepowiednię memento, że wiek XXI będzie religijny albo go w ogóle nie będzie, a w kilkadziesiąt lat później Unia Europejska, przy szczególnym udziale Francji, odżegnuje się od chrześcijańskich korzeni i za nic nie chce wpisać tej tradycji do konstytucji. Wspomniany przez panią Houellebecq w „Cząstkach elementarnych", ale nie tylko, pisze o chwilowej fascynacji słowiańskim papieżem i związanych z nim nadziejach, po czym bardzo wyraźnie mówi o niemożności podjęcia wyzwania religijnego i o nieodwracalności „mutacji metafizycznej", jak nazywa on przejście od światopoglądu opartego na wyobraźni do świadomości ukształtowanej przez scjentyzm.

No więc czują potrzebę zmiany, ale nie są w stanie podjąć wyzwania religijnego. Podobnie by było, obawiam się, z wyzwaniem konserwatywnym. Okazałoby się anachroniczne. Jak na przykład Stasiuk i inni resentymentalni piewcy własnego prowincjonalizmu...


Paradoks polega na tym, że Stasiuk, a także na przykład Olga Tokarczuk bynajmniej nie są odbierani na Zachodzie jako reprezentanci postawy czy też opcji konserwatywnej. Wręcz przeciwnie, postrzegani są jako pisarze postępowi, wręcz lewicujący. Oczywiście, jest to absurdalne, ale w ramach obowiązującej na Zachodzie politycznej poprawności, ideologii niebywale wprost zakłamującej rzeczywistość, taka klasyfikacja jest logiczna. Ponieważ jedną z idei politycznej poprawności jest wielokulturowość, popieranie małych ojczyzn i wszelkich mniejszości. A zatem, skoro ci pisarze właśnie tym się zajmują i są orędownikami prowincji, uznawani są za... awangardowych. Oczywiście nie mają oni nic wspólnego ani z awangardą, ani z konserwatyzmem, ale to już nikogo nie obchodzi.

Czy widzi pan w Polsce pisarzy, którzy by umieli stworzyć program konserwatywny, a przy tym nie śmiesznie anachroniczny? A może zamiast konserwatywnego odwrotu z jednej strony, a z drugiej niemądrego nowinkarstwa, powstanie raczej coś nowego, zupełnie innego?

Przykładem pisarza uniwersalnego, nie anachronicznego, a zarazem konserwatywnego, jest Sławomir Mrożek. Jego estetyka - język, forma, narzędzia wyrazu - jest zgodna z duchem czasu. Mrożek spełnia wszelkie standardy zachodniej literatury, a nawet je przewyższa. Natomiast jego etyka, czyli to, co ma do powiedzenia, idzie pod prąd nowoczesności. Mrożek przeszedł bardzo ciekawą ewolucję. Zaczął od buntu przeciw zacofaniu i prowincjonalności, przeciw polskiej zapyziałości i mitomanii. Potem z pasją obrócił się przeciw totalitarnej tyranii przebranej w kostium „przodującego ustroju". Wreszcie ukazał wewnętrzną sprzeczność liberalizmu: jego nieuchronną tendencję do samozagłady. Według mnie jego opis tego, co stało się i dalej się dzieje z cywilizacją europejską, nie ma sobie równych.

To dlaczego nie chcą go słuchać?

Właśnie dlatego, że mówi im prawdę w oczy. Ale to nie powinno zrażać. Chyba że pisze się dla pieniędzy, poklasku i nagród.

Dziennik, 19 sierpnia 2006