O "Weiserze Dawidku" Huellego

60 dni Weisera

.

Niedawna premiera filmu Wojciecha Marczewskiego, nakręconego na podstawie Weisera Dawidka Pawła Huellego, i szeroka dyskusja, jaką ekranizacja tej powieści wzbudziła, wywołała nową falę zainteresowania samą książką. Gdańskie wydawnictwo słowo / obraz terytoria, w ślad za luksusową edycją w twardej oprawie i z ilustracjami, wypuściło na rynek edycję kieszonkową z fotosem z filmu na okładce, i tytuł znów powrócił na lady straganów z najpoczytniejszymi pozycjami oraz na listy bestsellerów.

Jest to dobry moment, aby pochylić się nad tą powieścią na nowo i na nowo, uwzględniając już blisko 15. letnią recepcję, zastanowić się zarówno nad jej znaczeniem, jakoż nad wieloaspektowym jej rezonansem.

 

Rekonstrukcja zdarzeń

      

         Zacząć trzeba od rzetelnej rekonstrukcji opowiedzianej historii (czego krytyka literacka, mimo niezliczonych omówień, nie dokonała nigdy z dostateczną starannością), od tego bowiem zależy jej rozumienie i sens metaforyczny. Oto jak ja bym opowiedział Weisera Dawidka:

Trwa czas pamiętnego postalinowskiego oddechu. Od Października 1956 minęło ponad pół roku, jest czerwiec 1957, za pasem koniec roku szkolnego, święto Bożego Ciała, procesja. Uczestniczy w niej kilku 12-13. letnich szkolnych kolegów (Piotr, Szymon i Paweł) z robotniczych, niezamożnych domów Gdańska Wrzeszcza i nagle, “w spiekocie czerwcowego przedpołudnia”, “oddzieleni od proboszcza Dudaka” (jakby na chwilę spuszczeni przez niego z oczu), doświadczają oni dziwnego przeżycia: spostrzegają mianowicie innego swojego kolegę z klasy, “Dawidka, który nie chodził na religię”, gdy ten zupełnie niespodzianie i w zagadkowy sposób “wyłania się naraz z chmury kadzidlanego dymu”. Niby nic w tym nadzwyczajnego, znali go przecież nie tylko ze szkoły, ale i z podwórka, wiedzieli, że jest odludkiem i chodzi swoimi drogami i nie szukali jego towarzystwa, a jednak to niespodziane pojawienie się na procesji, w roli osobliwego obserwatora, robi na nich szczególne wrażenie i ukazuje go naraz jakby w nowym świetle. Wrażenie to jest tyleż silne, co amorficzne, i choć po procesji zaraz się rozpływa, to jednak wkrótce, po rozdaniu świadectw, wraca – tym razem w formie irracjonalnej agresji: chłopcy chcą pobić wyobcowanego kolegę – za jego inność, za przypisywane mu poczucie wyższości, za to, że podczas niedawnej procesji nie znosił wespół z nimi jej trudów, lecz stał „na małym wzgórku” i „z nie ukrywaną dumą... dumą generała, który odbiera defiladę” przyglądał im się z góry. W obronie napastowanego staje jednak (znów niespodziewanie) koleżanka z podwórka, Elka, i do pobicia nie dochodzi.

Tym incydentem zaczynają się długo wyczekiwane wakacje. Jednakże już u ich progu staje się coś szczególnego – coś, co zaciąży na całym ich przebiegu. W zatoce gdańskiej dochodzi do katastrofy ekologicznej o niejasnych przyczynach: morze wyrzuca na brzeg masy zdechłych ryb i gnijących glonów; na wybrzeżu unosi się okropny fetor; o plażowaniu i urokach kąpieli nie ma co marzyć. I tak wypracowane w poprzednich latach sposoby spędzania letniego czasu zostają niespodzianie anulowane: miejsce rozmaitych wakacyjnych rytuałów zajmuje nuda.

Wzruszający, a nawet przejmujący w swym ubóstwie i minimalizmie jest świat grupki małoletnich przyjaciół – świat wyzuty z możliwości wakacyjnej podróży lub choćby parodniowej wycieczki; świat szmacianej piłki i obłędnej, męczeńskiej zabawy „w walczących Polaków i Niemców”, do której nie potrzeba prawie żadnych rekwizytów i która polega głównie na odgrywaniu wzajemnego wybijania się, a zwłaszcza zaczerpniętch z wojennych filmów scen egzekucji; świat, w którym jedynym cennym przedmiotem jest stara francuska lornetka z czasów pierwszej wojny, a wielkim, celebrowanym świętem – wypicie oranżady z butelki pod sklepikiem Cyrsona.

W ten właśnie ubogi i smutny świat wkracza niespodzianie tytułowy bohater. On też jest biedny, zdany na wszechobecną nędzę i mizerię peerelowskiej rzeczywistości, a wskutek swego żydowskiego pochodzenia – być może nawet jeszcze bardziej samotny od pozostałych chłopców, niemniej, w odróżnieniu od nich, żyje bez porównania ciekawiej, dojrzalej i barwniej. W otaczającym go świecie, w tym rozległym „krajobrazie po bitwie”, jakim stał się Gdańsk i jego obrzeża po wojnie, umiał on zauważyć i powynajdywać rzeczy interesujące, emocjonujące, pozwalające żyć intensywniej, „głębiej”. Te rzeczy również należą do zbioru klasycznych „przedmiotów pożądania” chłopięcych marzeń i fascynacji tamtej epoki – chodzi o broń palną, niewypały, proch, bagnety, niemieckie znaczki pocztowe z podobizną Hitlera, tajemnicze kryjówki i miejsca oraz dziesiątki różnych dziwnych przedmiotów, jak choćby fletnia Pana, wyniesiona ze szkolnej gabloty – niemniej tego rodzaju rekwizytornia stwarza świat nieporównanie dojrzalszy i autentyczniejszy, niż beznadziejny, jałowy mały światek infantylnych kolegów.

Zaczyna się wzajemne zainteresowanie Weisera i chłopców, swoisty proces odkrywania się na nowo starych znajomych. Istotną okolicznością w zainicjowaniu tego procesu jest to, że Weiser nie czuje urazy do swych niedawnych prześladowców, przeciwnie, zdaje się wychodzić im naprzeciw. Jak podczas procesji robił wrażenie, iż zagadkowo im się „z góry” przygląda, tak i jego obecne zachowania dopuszczają myśl, iż ukradkiem obserwuje ich marne, beznadziejne zabawy i, kto wie, czy aby nawet nie chce im jakoś pomóc (pokazując swój świat i dopuszczając do niego) – w każdym razie, że dyskretnie daje im jakieś znaki. Nie sposób jednoznacznie określić, do kogo należy tu pierwszy krok, do Weisera czy do jego kolegów, dość jednak, że raz uruchomiony proces zaczyna się rozwijać i toczyć własnym życiem.

Dochodzi do serii wspólnych zabaw i przygód, podczas których Wesier dopuszcza swych “podopiecznych” do coraz głębszych swoich tajemnic i objawia swoje nadzwyczajne zdolności. Można wyróżnić siedem takich epizodów:

(1) ćwiczenie odwagi na lotnisku: Weiser i Elka kładą się na pasie startowym podczas lądowania samolotu, tak aby ten przeleciał tuż nad nimi;

(2) wyprawa do oliwskiego zoo: Weiser poskramia wzrokiem czarną panterę;

(3) spacer po starym Gdańsku: Weiser udziela lekcji historii miasta;

(4) mecz piłki nożnej: Weiser w nadzywczajny sposób doprowadza do zwycięstwa przegrywanego pojedynku;

(5) seans w starej cegielni: Weiser lewituje przy akompaniamencie fletni Pana;

(6) kolorowe wybuchy i nauka strzelania: Weiser urządza pokazy malowniczych eksplozji poniemieckich niewypałów (jest ich w sumie sześć) oraz naukę strzelania z karabinu maszynowego, podczas której bohater-narrator zostaje lekko ranny w nogę;

(7) próba zmiany topografii: Weiser przy pomocy arcy-wybuchu (siódmego) ma zamiar przekształcić potok Strzyżę w jezioro – plan, który nie dochodzi jednak do skutku; zamiast tego Weiser i Elka tajemniczo znikają w tunelu; Elka na dwa dni, Weiser – na zawsze.

Cały ten siedmiofazowy proces wtajemniczenia, trwający pełne dwa miesiące wakacji, odbywa się w szczególnej aurze. Panuje niepodzielnie straszliwy upał; ogłoszony zostaje stan klęski żywiołowej wywołanej suszą; w kościołach odprawiane są msze błagalne i pokutne w intencji odmiany pogody; z zakładu dla obłąkanych ucieka szaleniec, zwany Żółtoskrzydłym, który dziwną, wariacko-biblijną mową wieszczy zagładę i koniec świata. Pierwszy deszcz zaczyna padać dopiero w kilka godzin po zniknięciu Weisera.

Nowy rok szkolny zaczyna się nietypowo i – brutalnie. Od szkolnego śledztwa, z udziałem dyrektora, znienawidzonego nauczyciela biologii M-skiego i sierżanta milicji, w sprawie tajemniczego zaginięcia Weisera i Elki dwa dni wcześniej. Przesłuchiwanie chłopców trwa cały dzień do późnych godzin wieczornych. Są oni nakłaniani do powiedzenia prawdy, co się stało z dwojgiem ich kolegów, którzy nie zjawili się na inauguracji roku szkolnego. Lecz prawda jest nie do ujawninienia, i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, z powodu przysięgi złożonej Weiserowi, że nigdy nikomu nie powiedzą o tym, w co ich wtajemniczał; a po drugie dlatego, że jest ona po prostu... niewiarygodna, brzmi jak wyzywająca kpina; nikt z trzeźwo myślących, a raczej nikt, kto nie uczestniczył w zdarzeniu, jej nie przyjmie. W ostatniej chwili, tuż po północy, przychodzi wiadomość o odnalezieniu półprzytomnej Elki. To powoduje zamknięcie śledztwa i przyjęcie ostatecznej, oficjalnej wersji “wypadku”: Weiser niebezpiecznie bawił się prochem i amunicją i wskutek tego doprowadził do nieszczęścia. Zginął w wyniku wybuchu, jego koleżanka Elka cudem ocalała.

 

Sylwetka narratora

          

          Tak kończy się historia dziwnego, “chorego” lata 1957, nie na tym jednak kończy się historia narratora. Nie sposób wprawdzie powiedzieć, co się z nim działo przez kolejne lata – czy zdobył jakiś zawód, odbył studia, założył rodzinę – ponieważ w jego opowiadaniu nic na ten temat nie ma, można wszelako przypuszczać – na podstawie kilku skąpych informacji, a zwłaszcza trybu i tonu, w jakich są podawane – iż życie jego nie potoczyło się zwyczajnie, że został życiowym rozbitkiem, człowiekiem zagubionym i – głęboko samotnym.

Pierwsza sprawa z dziejów późniejszych, o której narrator wspomina, to śmierć Piotra od kuli w czasie zajść w Gdańsku 1970 roku i następstwo tego nieszczęścia w postaci nowej, osobliwej relacji między tymi dwoma bohaterami niegdysiejszych zabaw. Otóż narrator zaczyna regularnie odwiedzać grób dawnego kolegi szkolnego i – przez nagrobną płytę – prowadzi z nim mistyczne dialogi.

Sprawa druga to spotkanie narratora z Elką w Mannheim w 1977 roku. Okazuje się, że Elka w 1975 wyjechała z Polski na stałe, wyszła za mąż za Niemca, niejakiego Horsta, i nie odpisywała na listy, które od pewnego momentu narrator do niej wysyłał. Narrator oznajmia, iż w podróż do Niemiec – pod pozorem odwiedzin stryja w Monachium – udał się głównie, o ile nie wyłącznie ze względu na Elkę: po to, żeby odbyć z nią wreszcie zasadniczą rozmowę na temat Weisera, żeby otwarcie ją zapytać, co się właściwie stało “wtedy tam” w tunelu, gdy oboje byli zniknęli, a przynajmniej, co ona z tego pamięta i jak to obecnie pojmuje. Cel ten nie zostaje jednak osiągnięty. Mimo wielogodzinnych rozmów i zbliżenia erotycznego, do którego między nimi dochodzi, narrator niczego nowego się nie dowiaduje i wraca z tej eskapady-misji tak samo mądry, jak kiedy na nią wyruszał.

I wreszcie sprawa trzecia: spotkanie z ostatnim ze świadków tajemniczego zdarzenia, z trzeźwo myślącym Szymkiem, „w innym zupełnie mieście” (tj. nie w Gdańsku), w sierpniu 1980 roku, gdy „pod oknami przeciągał pochód”, a na transparentach widniały pamiętne hasła: “Żądamy rejestreacji”, “Niech żyje Gdańsk!” i wizerunek papieża. Jeżeli Elka wymiguje się od wszelkiej rzeczowej rozmowy na temat przeszłości albo epatuje bohatera podejrzaną zagadkowością (prowokacja erotyczna z czerwoną sukienką i wentylatorem imitującym podmuch lądującego samolotu), to Szymek bez oporów podejmuje temat, lecz jego interpretacja niezapomnianych wakacji jest skrajnie racjonalistyczna. Wedle jego oceny, Weiser miał zdolności hipnotyczne, którymi otumaniał otoczenie, a zwłaszcza ich – małoletnich naiwniaków. Poza tym był piromanem. Co się zaś tyczy tajemniczego zniknięcia, to i to łatwo daje się wytłumaczyć: Elkę zabrała woda, czego pozostali nie zauważyli; Weiser zaś, przerażony tym, naprzód ukrył się, a potem poszedł jej szukać w stawie, przez który przepływa Strzyża, i tam prawdopodobnie utonął. Gdyby przeżył, zostałby pewnie iluzjonistą lub kimś w tym rodzaju i pracowałby obecnie w cyrku.

Prywatne śledztwo podjęte przez narratora po latach – dokładnie między jego 32. a 35. rokiem życia (tyle bowiem liczy on sobie w latach 1977-1980) – nie przynosi pożądanego rezultatu. Nic nie zostało wyjaśnione, nadal nic nie wiadomo. Powstaje jednak pytanie, co właściwie nie daje narratorowi spokoju i od jakiego czasu go to trapi. Nieprzerwanie i w równym stopniu od tamtych wakacji? Czy może od śmierci Piotra? A może dopiero od wyjazdu Elki za granicę? I jak się ta obsesja ma do reszty jego życia? Czy jest to rodzaj ukrytego, marginesowego natręctwa, hodowanego w świadomości z dozą nostalgii za utraconym dzieciństwem, czy raczej jakaś dominująca trauma życiowa, uzależniająca od siebie całą resztę poczynań i zachowań? Nie ma na te pytania odpowiedzi bezpośredniej. Jest jednakże pośrednia, a jest nią, po pierwsze, sam fakt pisania przez narratora tekstu, a zwłaszcza zawarte w nim autokomentarze i uwagi dotyczące jego statusu i funkcji.

Nie wiadomo dokładnie, kiedy narrator pisze to, co pisze. Istnieją jednak dwie daty ramowe: sierpień 1980 (czas spotkania narratora z Szymkiem, które jest ostatnim ogniwem opowiadanej historii) i rok 1984, widniejący na końcu pod tekstem. Co do tej drugiej daty, nie można wprawdzie z całą pewnością orzec, czy należy ona do porządku fikcji (oznaczając czas pracy narratora Hellera nad swoim zapisem), czy jest raczej dopiskiem odautorskim (oznaczającym czas pracy Pawła Huellego nad książką Weiser Dawidek); tę niejednoznaczność pogłębia dodatkowo data pierwszego wydania powieści: rok 1987. Jakkolwiek ją jednak rozumieć, można przyjąć, iż narrator ponad wszelką wątpliwość nie pracował nad swoim zapisem  p ó ź n i e j  (jak to jest, na przykład, w jednym z opowiadań Herlinga-Grudzińskiego, w którym czas faktycznej pracy pisarza nad utworem  w y p r z e d z a  czas fikcyjnej narracji).

A zatem: narrator dokonuje swojego zapisu między jesienią 1980 a rokiem 1984.

 

Tekst narratora

 

          Ta prosta konstatacja ma daleko idące konsekwencje. Wszyscy doskonale wiemy, co to był za czas. Naprzód, przez ponad 15 miesięcy trwał pamiętny “karnawał” Solidarności, po czym nastąpiły jedne z najmroczniejszych dwóch lat historii peerelu, lata stanu wojennego, represji i prześladowań, wielkiego społecznego upokorzenia i masowej emigracji.

W zapisie narratora (który, podkreślmy to jeszcze raz, pokrywa się z zawartością powieści Pawła Huellego, lecz nie jest z nią tożsamy) o żadnym z tych wydarzeń nie ma jednak wzmianki. Jest to tym dziwniejsze, że do innych – wcześniejszych – wypadków politycznych (Grudzień 1970, powstanie “Solidarności”) narrator, i to nie raz, nawiązuje, co świadczy, że nie jest on pięknoduchem oderwanym od rzeczywistości, lecz że sprawy najnowszej historii Polski leżą mu na sercu, a poza tym, że wielokrotnie podkreśla on, iż nie pisze k s i ą ż k i, zwłaszcza z zamiarem opublikowania jej w kraju, co wymuszałoby na nim liczenie się z cenzurą, a tylko rodzaj wspomnień, w których artykulacji upatruje ostatniej szansy zrozumienia tajemniczej przeszłości i samego siebie. Powstaje więc zasadnicze pytanie, dlaczego całkowicie przemilcza on tło społeczno-polityczne z okresu pracy nad swoim zapisem.

Najprościej możnaby to wytłumaczyć ograniczeniami, jakie krępowały nie jego, lecz... Autora. O ile bowiem narrator pisze „sobie a muzom”, o tyle Paweł Huelle pisał jednak  k s i ą ż k ę, i to z ewidentnym zamiarem wydania jej w kraju, a zatem musiał brać pod uwagę istnienie wiadomego urzędu, który nie puszczał w owym czasie najniewinniejszych aluzji do tego, co w kraju się działo. Takie wytłumaczenie byłoby jednak małoduszne i... nieciekawe.

Przypomnijmy słynny już dzisiaj zapis Herlinga-Grudzińskiego w Dzienniku pisanym nocą dnia 13 grudnia 1981 roku. Brzmi on tak:

“Maisons-Lafitte, 13 grudnia

Ani słowa. Prócz daty, ani słowa.”

Herling pisał te słowa na emigracji i nie liczył się z żadną cenzurą. A jednak jego zapis jest właśnie taki – lakoniczny do ostateczności. Pokazuje to, że powody niepisania o czymś (nienazywania czegoś po imieniu) nie muszą być wcale polityczne, „zewnętrzne”, obiektywne, a mogą mieć inny charakter; że – inaczej mówiąc – niepisanie o czymś wprost nie musi być tylko skutkiem, lecz bywa niekiedy... celem. I wydaje się, że tak jest właśnie w przypadku tekstu narratora Hellera. Jego wewnętrzne napięcie tworzą trzy czynniki: (1) wielokrotnie powtarzana deklaracja, iż nie pisze on książki; (2) uporczywe milczenie o zewnętrznych okolicznościach w trakcie pisania; (3) dwuznaczny adres kursywą umieszczony na końcu: “Gdańsk 1984”.

Przyjrzyjmy się teraz kilku oświadczeniom narratora, w których określa on cel i sens swojego zajęcia (podkreślenia moje – A.L.):

“... to, co robię teraz, w żadnym wypadku nie jest pisaniem ksiażki, tylko zapełnianiem białej plamy, zatykaniem dziury linijkami na chwilę przed ostateczną kapitulacją”;

“Jeśli postanowiłem zapisać to wszystko..., to tylko po to, by jeszcze raz, i pewnie już ostatni, ułożyć sobie to w głowie i może nareszcie zrozumieć”;

Siadając do pisania liczyłem, że rozwikłam przynajmniej niektóre sprawy. Teraz to wszystko wydaje się jeszcze bardziej skomplikowane niż przedtem”;

“Czy... w ogóle można oddać istotę rzeczy? Obawiam się, że nie, i właśnie dlatego nie piszę książki, o której myślę, że dawno już powinna być napisana”;

Tylko że ja nie składam książki o Weiserze… ja nie żyję dla pisania… ja tylko zapełniam linijki, w nadziei, że wreszcie zrozumiem, czego zrozumieć nie mogę... że oddzielę ład od chaosu albo że w chaosie objawi się jakiś inny, zupełnie nieznany ład”.

W tych pięciu wypowiedziach (a podobnych jest więcej) dają się zauważyć pewne niekonsekwencje i niejasne sformułowania. Narrator zdaje się czasem samemu sobie przeczyć lub mówi dosyć enigmatycznie. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy – wziąwszy pod uwagę te wypowiedzi – wyobrazimy sobie moment rozpoczęcia przez narratora pracy, a zwłaszcza gdy zestawimy je z pierwszym zdaniem, jakie położył na papier:

“Właściwie jak to się stało, jak do tego doszło, że staliśmy we trójkę w gabinecie dyrektora szkoły, mając uszy pełne złowrogich słów: 'protokół', 'przesłuchanie', 'przysięga', jak to się zdarzyło, że tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów i dzieci staliśmy się oto po raz pierwszy oskarżonymi, jakim cudem nałożono na nas tę dorosłość – tego nie wiem do dzisiaj.”

To otwierające zdanie, zwłaszcza w czytelniku, który przeczytał już całość i wrócił do początku, wywołuje co najmniej dwa znaki zapytania: po pierwsze, nie jest jednak tak, że narrator „nie wie, jak doszło” do przesłuchania: z dalszego ciągu narracji wynika to najzupełniej jasno; po drugie zaś, rodzi się pytanie, jak w ogóle można „wiedzieć”... jak to się dzieje, “że tak po prostu i zwyczajnie z normalnych uczniów i dzieci” jacyś ludzie “stają się oto po raz pierwszy oskarżonymi”. Wydaje się, że jest to pytanie źle postawione. Tak zapytać nie można. Bo na tak zadane pytanie odpowiedzi po prostu nie ma.

Ale w zdaniu tym jest jeszcze coś – kto wie, czy nie jeszcze istotniejszego. Otóż czy ktoś, kto z takim naciskiem będzie za chwilę podkreślał, iż pisze, aby „ułożyć sobie coś w głowie”, zacząłby swój zapis w taki właśnie sposób – od tak sformułowanego zdania i o takiej akurat treści? Jeśli wiemy już, co jest przedmiotem rozwikływania i „układania w głowie”, jeśli znamy już całą historię, możemy odpowiedzieć tylko przecząco. Ktoś, kto rzeczywiście poprzez akt pisania chciałby sobie coś wyjaśnić, uporządkować, dotrzeć do istoty rzeczy, bez wątpienia zacząłby swój zapis inaczej: przede wszystkim od tego, co w ogóle go do tego skłania, a przy tym od sprawy najważniejszej, czyli od tajemnicy zniknięcia Weisera, a nie od pozornej zagadki „jak to się stało, że staliśmy w trójkę w gabinecie dyrektora...”

Ta niezgodność czy niekonsekwencja nie jest jednak niedopatrzeniem czy pomyłką Autora, stanowi ona przemyślny chwyt, w którym kryje się klucz do interpretacji całości. Cóż bowiem z tych wewnętrznych sprzeczności i niekonsekwencji wynika? Otóż wynika z nich jedno (podobnie zresztą jak w słynnej powieści Nabokova Blady ogień): że narrator nie jest w pełni wiarygodny, że deklaruje jedno, a robi drugie, że jego pisanie służy w istocie czemu innemu, niż rozwikływaniu zagadki z przeszłości, że służy, paradoksalnie, jej  tworzeniu i utrwaleniu, a nie odwrotnie!

 

Mityzacja i mitologizacja

          

            Wspomniałem wyżej, że narrator – jako człowiek dorosły – jawi się nam jako ktoś samotny, zagubiony, nie pogodzony z rzeczywistością, stale i beznadziejnie czegoś poszukujący. Stwarza on wrażenie, jakby zatrzymał się w rozwoju u progu dorosłości, jakby opisane wydarzenia z dzieciństwa odcisnęły na nim tak wielkie piętno, iż nigdy się spod ich czaru nie wyzwolił. Teraz podkreślmy: właśnie  j a w i  s i ę,  właśnie  s t w a r z a  w r a ż e n i e, a niekoniecznie jest. Bo wszystko, co o nim wiemy, wiemy od niego samego, a stwierdziliśmy przecież, że to, co mówi, nie musi być prawdą obiektywną. A zatem ów kreślony na własny użytek autoportret jest raczej  k r e a c j ą  niż wiernym odwzorowaniem. Powstaje pytanie o przyczynę tego szczególnego postępowania. Dlaczego narrator stwarza się przy pomocy słów i stwarza się właśnie takim – wiecznie niespokojnym, rozmawiającym z duchami zmarłych, swoiście nawiedzonym? Odpowiedź może być tylko jedna: bo nie wystarcza mu świat widzialny, bo pragnie czegoś więcej niż zwykła „księga zdarzeń”, bo pragnie „księgi cudów”. Lecz „księgi cudów” nie ma, póki się jej nie stworzy. A stworzyć można ją tylko, kiedy się jest... jej częścią. Zacząć więc trzeba od siebie, od gruntu, na którym wyrośnie.

I tak wszystko staje się jasne. Narrator przeżył w dzieciństwie coś niewytłumaczalnego, spotkał się z Tajemnicą. Doświadczenie to okazało się tak silne, że zaważyło na jego dalszych losach, sprawiając, że wszystko, co przyszło później – życie dorosłe, świat – było rozczarowaniem. I narrator, co znamienne, w okolicach 33. roku życia doznaje czegoś w rodzaju powołania: zaczyna na nowo szukać – drogi do Tajemnicy. To poszukiwanie go zmienia. Bo szukając Tajemnicy człowiek zaczyna wychodzić jej naprzeciw, czyli postępować tak, jakby to, co zaledwie przeczute, było rzeczywiste. Jest to rodzaj gry, gry z samym sobą i wobec samego siebie (a nie przed innymi), która jednak z czasem staje się rzeczywistością, mocą woli i wiary. I wtedy właśnie dochodzi do zasadniczego przełomu: owa uzyskana duchowa rzeczywistość domaga się ugruntowania, sankcji, samopotwierdzenia. A tym jest... Zapis, Opowieść, umocowanie w Słowie.

„Nawiedzony” narrator przystępuje do akcji: ale bynajmniej nie po to, by coś wyjaśnić, rozwikłać; przeciwnie: by w sobie samym pogłębić Tajemnicę, by ją sobie narzucić i w mowie zobiektywizować. To stąd właśnie jego zapis brzemienny jest w takie aluzje, opisy i szczegóły, jak to, że Weiser wyłania się z chmury kadzidlanego dymu (niczym Chrystus z judaizmu, by stworzyć nową religię); że przygód-wtajemniczeń było dokładnie siedem (jak siedem dni stworzenia), i tyleż być miało wybuchów (lecz do siódmego nie doszło, bo byłby to „koniec świata”, a zamiast niego doszło tylko do cudu zniknięcia Weisera, do tego „wniebowstąpienia”, po którym spadł pierwszy deszcz); że piknik w przeddzień wybuchu, do którego nie doszło, był jak „ostatnia wieczerza”; a „Weiser trzymał w dłoni sękaty kij, którym podpierać się mógł jak laską. Bo przecież prowadził nas... jakbyśmy byli od tego dnia jego ludem”.

Jest to świadoma mityzacja rzeczywistości. Narrator z pełną premedytacją pisze swą… małą ewangelię.

 

Mówi się, że przebudzenie i wyzwolenie wyszło z Polski, że tu zrodził się ruch, który zwalczył jedną z najgroźniejszych chorób XX wieku – komunizm. I jako kolebkę tego ruchu wskazuje się Stocznię Gdańską, a wcześniej – kolejno – wszystkie pamiętne i tragiczne na ogół wydarzenia, które stopniowo przybliżały do przełomowych strajków w Sierpniu 1980. Paweł Huelle tworzy mityczny i magiczny zarazem obraz początku tego żmudnego procesu odzyskiwania wolności i godności. – Chcecie wiedzieć, kiedy i w jaki sposób zaczęło się to wszystko, czego dopiero co byliśmy świadkami i czego owoce dane jest nam oto smakować? – zdaje się pytać gdański pisarz. Przeczytajcie Weisera. Tam jest to opowiedziane. Naprawdę wszystko zaczęło się dużo wcześniej i wcale nie od strajków, tylko od niesamowitego lata 1957, kiedy to jak meteor zjawił się i zniknął dziwny chłopiec imieniem Dawidek, który nauczał przez 60 dni i zostawił nam – całym sobą, całym swoim istnieniem – nowe przykazanie: przykazanie wolności. Tam tkwią korzenie współczesnych przeobrażeń, tam w owych niepozornych zakamarkach Gdańska, który nie bez przyczyny nosił w swym czasie dumny tytuł: WOLNE MIASTO.

 

 

32