Gdynia - Dworzec Morski

          Do Trójmiasta zacząłem przyjeżdżać - jak wielu mieszkańców Polski - na wakacje. Pierwszy raz bodaj w 1957 roku, gdy miałem osiem lat. Zatrzymywałem się z rodzicami w Orłowie - ze względu na sentyment, jaki ojciec miał do tego miejsca z czasów przedwojennych, gdy sam spędzał tam kilkakrotnie lato. Mieszkaliśmy "prywatnie", u znajomej rodziny, której głową był pan Władysław, znawca żeglugi morskiej i lokalnej historii, zagorzały patriota Gdyni i jej okolic, wielbiciel inżyniera Kwiatkowskiego.
          Trójmiasto wydawało mi się aglomeracją olbrzymią - znacznie większą niż Warszawa, w której mieszkałem - i niebywale różnorodną. Stary, mocno zniszczony jeszcze wówczas Gdańsk wraz z przyległościami to był jeden świat. Sopot, zwany jeszcze wówczas często z niemiecka Zoppot, z okazałym Grand Hotelem i molem oraz dziesiątkami "omszałych", niszczejących willi - to był świat drugi. I wreszcie Gdynia z jej peryferiami, osadami rybackimi i pół-dzikimi terenami - to był świat trzeci. Te trzy światy łączyła nitka kolejki elektrycznej - jakże innej, ładniejszej, wdzięczniejszej (był to wtedy jeszcze całkowicie tabor poniemiecki) niż ta, jaką znałem z Warszawy (z wagonami sowieckiej produkcji, z charakterystycznymi poziomymi "plisami", znanymi z obrazków moskiewskiego metra). Ten ogrom i różnorodność, z jednej strony, przytłaczały wyobraźnię, a z drugiej inspirowały do tworzenia dziecinnej mitologii.
          Gdańsk jawił się więc jako surowy, pochmurny Ojciec, trawiący w milczeniu swoją tragiczną przeszłość. Sopot kazał się widzieć na podobieństwo neurastenicznego, nieco zepsutego Syna, śpiącego w dzień, wstającego późnym popołudniem, by w promieniach zachodzącego słońca patrzeć narkotycznie w ledwo widoczny zarys Helu, po czym udać się do wyimaginowanego, bo przecie nie istniejącego już kasyno lub choćby do jakiegoś lokaliku z wyszynkiem, by tam głuszyć melancholię jakąś socjalistyczną brandy. Wreszcie Gdynia to była jego "zdrowa", gospodarna Siostra, cicha, zaradna, choć również jakoś smutna czy z dozą goryczy, że należał jej się lepszy los niż ten, który jej przypadł w udziale.
          To wszystko, jak powiadam, były jednak mity. Na co dzień mój świat był bardzo mały: uliczki Orłowa, jego deptak i małe molo, plaża, słynny cypel, rybacy i smażalnia fląder, liceum plastyczne, gdzie można się było stołować. Z wysokiej skarpy w pobliżu Kamiennego Potoku patrzyło się na Zatokę, czekając aż pokażą się stateczki przybrzeżnej żeglugi: mały "Jaś", średnia "Barbara" i duża "Panna Wodna", puszczająca pióropusz ciemnego dymu z niezgrabnego komina. Czasem pojawiało się jeszcze "Mazowsze", którego linia bardzo mi się podobała i które w ogóle wydawało mi się eleganckim, okazałym statkiem.
Pan Władysław kpił jednak z mojej fascynacji:
- Co za balia! Pływało to kiedyś po Balatonie. Ale nawet tam się tego pozbyli!
Panu Władysławowi w ogóle niezbyt podobał się styl, w jaki spędzałem wakacje.
-  Plaża i lody! Plaża i lody! - powtarzał z przekąsem. - Szkoda że jeszcze nie wata na patyku! To byłaby już "pełnia szczęścia".
Matka tłumaczyła mnie przed nim. - Jest jeszcze za mały na zabytki. A zresztą, po co mu ta historia...
Ojciec zagadkowo milczał.
          Stałem na balkonie starego domu u początku ulicy Przebendowskich, w którym - jak z zapałem opowiadał pan Władysław - w czasie okupacji mieszkał jakiś wysokiej rangi oficer SS, i patrzyłem w morze, w kierunku Półwyspu Helskiego, licząc, że zza cypla wyłoni się zaraz jakiś potężny frachtowiec.
          Kiedyś miałem zdać maturę. Kiedyś miałem iść na studia. Kiedyś miałem ruszyć w podróż. Na razie jednak stałem w miejscu i tylko patrzyłem, marząc.
          Któregoś dnia, gdy rodzice z innymi znajomymi letnikami pojechali na cały dzień do Kartuz, pan Władysław wyprowadził z drewnianej budy stojącej na podwórzu wśród chwastów swojego wysłużonego Junaka i uruchomiwszy go nie bez trudności, czemu się przyglądałem, powiedział:
- Siadaj, przewiozę cię. Nie jeździłeś przecież jeszcze na motorze. - Nie kryjąc emocji, zająłem miejsce na tylnym siedzeniu. - Trzymaj mnie w pasie! - przekrzykiwał warczący silnik. - I nogi na podpórkach!
          Ruszyliśmy. Sądziłem, że objedziemy najwyżej dzielnicę - kilka uliczek na krzyż: Balladyny, Króla Jana III, Orłowską - i wrócimy na miejsce. Tymczasem pan Władysław, dojechawszy do przelotowej Alei Zwycięstwa, skręcił w prawo i ruszył pełnym gazem w kierunku Gdyni.
          Było szaro, pochmurno. Wyprzedzaliśmy furmanki, rowerzystów, a nawet trolejbus numer 21. Redłowo, Wzgórze Nowotki... Wjechaliśmy wreszcie w Świętojańską, którą znałem, bo czasem przyjeżdżaliśmy tam robić zakupy. Pan Władysław skręcił w Skwer Kościuszki, objechał go i zatrzymał się przy ORP "Burza".
- Tu pewnie byłeś, co?
          Przytaknąłem. Tu właśnie, wokół Skweru Kościuszki chodziło się na niedzielne spacery. Dochodziło się do samego końca, skąd patrzyło się na falochron. Wszystko to zawsze wydawało mi się ogromne. "Morze...", mawiał wtedy dziwnie ojciec. "Dal. Chociaż to tylko zatoka".
- I co? ? ciągnął kpiąco pan Władysław. - "Burza", "Dar Pomorza", te rzeczy... I oczywiście lody, tak?
- No... - bąknąłem, nie mogąc zaprzeczyć.
- To wskakuj - zakomenderował - pokażę ci coś prawdziwego. Żebyś znał coś więcej, niż tylko tę cepeliadę.
          Pojechaliśmy w górę ulicą 10 lutego, a potem Dworcową w kierunku portu.
          Wkrótce za dworcem straciłem orientację. W tamte strony nigdy się z rodzicami nie zapuszczałem. Wjechaliśmy w labirynt uliczek, wzdłuż których stały zabudowania przemysłowo-magazynowe i rozmaite warsztaty. Coraz to przecinaliśmy jakieś tory, na których pan Władysław zwalniał.
          Był to fascynujący teren - niby wielce cywilizowany, a przecież jakoś dziki - posępny i senny zarazem, nowoczesny i jakoś zdegradowany. Dojechaliśmy wreszcie do nabrzeża i tam objechaliśmy dobrych kilka basenów, w których stały przycumowane statki. Kolosalne dźwigi ospale przenosiły ładunki i kontenery z brzegu na pokład lub odwrotnie.
          Szumiało mi w głowie - od wiatru, warkotu Junaka i głuchych odgłosów dochodzących z portu. Stanęliśmy wreszcie przed fasadą budynku, który przypominał szeroki mostek kapitański.
- Dworzec Morski - powiedział pan Władysław. - Tu jest prawdziwy port. Nabrzeże francuskie - wymieniał, wskazując głową kierunki - belgijskie, holenderskie, duńskie, a z tyłu po lewej polskie. - Po czym wyjąwszy z wewnętrznej kieszeni marynarki niewielki albumik z przedwojennymi pocztówkami i amatorskimi zdjęciami, zaczął mi je pokazywać.  - Patrz, jak to wyglądało - i wolno, kartka po kartce, przekładał kolejne stronice.
          Przy nabrzeżu stały legendarne transatlantyki. "Batory", "Pułaski" i inne, cudzoziemskie. Przed budynkiem, który wyglądał dużo ładniej niż obecnie, kłębił się tłum ludzi: robotników portowych, pasażerów, przypadkowych przechodniów. Po obu stronach budynku ciągnęły się tory, na których stały pociągi towarowe z wielkimi parowozami. Tętniło życie. Wręcz słyszało się rozgwar, pokrzykiwania, gwizd lokomotyw i syreny okrętowe.
- Lata trzydzieste - klarował mi pan Władysław. - Jedyne, kiedy było tu życie... Budowę ukończono dopiero w 33-ym. Zaprojektował Tomaszewski, znałem go osobiście, a wybudowała spółka Skąpskiego. Pamiętam uroczyste otwarcie. Tablica dla Marszałka, tablica dla Mościckiego... Patrz tutaj: słynna "Gdynia Linia Ameryka". A tutaj "Aukcje Owocowe" i "Towarzystwo Ekspedycyjne Warta".  Ponad pięć tysięcy metrów kwadratowych powierzchni użytkowej. W niedziele msze dla pracowników portu, w ostatni dzień roku bale sylwestrowe dla elity! Ale się działo! I teraz patrz, co z tego zostało, co oni z tego zrobili...
           Patrzyłem, kiwając głową z udanym zrozumieniem, w istocie zaś z fascynacją.
- Chociaż teraz - wrócił do opowieści pan Władysław, modulując głos z posępnego moll na niejednoznaczne dur - to i tak jeszcze jest jakoś! Wiesz, co tu było na początku lat 50-tych? Pustynia, zasieki i straże z odbezpieczoną bronią. I raz w miesiącu upiorna komedyjka, gdy w morze wychodził Batory: orkiestra, spędzony tłum, przemówienia dygnitarzy. A na pokładzie puchy! Bo niby kto i po co miał podróżować na Zachód? Pasażerowie wsiadali dopiero w Kopenhadze i Southampton. Tyle miejsc, tyle miejsc zmarnowanych!...
          Znowu zmarkotniał i umilkł.
          Postaliśmy tam jeszcze chwilę, po czym bez słowa powlekliśmy się w stronę smętnie uwiązanego do jakiejś barierki Junaka. Na ogrodzeniu z siatki spostrzegłem przekrzywioną tabliczkę z nazwą i numerem ulicy.
          Obwieszczała ona dumnie: "Polska 1".

 

"BLIZA - Gdyński Kwartalnik Artystyczny" nr 1 Jesień 2009