Słowo i jego cienie

Agata Kłopotowska "Przegląd Polityczny" marzec 2010

Godot i jego cień Antoniego Libery (Znak, 2009) to rzecz oryginalna i wielowątkowa. Niełatwo sklasyfikować ją gatunkowo. Z jednej strony, jak zauważył Dariusz Gawin, to "autobiografia intelektualna z historią w tle"; z drugiej, swoisty dalszy ciąg powieści Madame (1999), która zdaniem Tomasza Burka była o opętaniu zmysłowo-duchowym, podczas gdy najnowsza książka Libery jest "o opętaniu duchowo-literackim".

Sam autor w wywiadzie udzielonym w 2005 r. dla Przeglądu Polskiego powiedział, że pracuje nad książką, w której zamierza przedstawić historię swojej znajomości z Samuelem Beckettem "od wstępnego zainteresowania jego dziełem, poprzez jego komentowanie i tłumaczenie, aż po kontakty osobiste". I że choć temat ten jest czysto literacki, nieraz będzie się odwoływał "do spraw politycznych i społecznych, bo były one częścią i tłem jego wtajemniczenia w tę wysoce filozoficzną czy nawet metafizyczną twórczość".

Godot i jego cień, będąc zasadniczo książką o twórczości Becketta, jest też jednocześnie osobistą historią Libery, opowieścią o jego drodze do Becketta i jego drodze z Beckettem. Bo jak się okazuje, Beckett "towarzyszył" Liberze już od samego początku, co zresztą pisarz skwitował kiedyś żartobliwie, że "urodził się pod znakiem Becketta". Chodzi o to, że kiedy w styczniu 1949 roku Beckett kończył pisać Czekając na Godota, Libera zbierał się właśnie na świat - urodził się trzy miesiące później.

W tej opowieści o drodze do Becketta tło historyczno-polityczne jest faktycznie ważne i świetnie przez Liberę opisane. Autor wciąga czytelnika w tok swej relacji, odpowiednio budując napięcie, barwnie malując kontekst, dramatycznie oddając dialogi.

Już pierwsze akapity wprowadzają wątek ponurej i pełnej absurdów rzeczywistości Peerelu. Dla kogoś, kto ze względów moralnych, czy choćby estetycznych nie poszedł na współpracę z reżimem, szanse twórczego rozwoju i godnej kariery praktycznie nie istniały. Jednocześnie kondycja zniewolonego kraju sprzęgniętego przemocą i siłą z sowieckim imperium przygnębiała i napełniała poczuciem bezsensu. W takich okolicznościach świat przedstawiony w dramatach i prozie Becketta, choć abstrakcyjny, jawił się jednak jako coś bardzo konkretnego i pospolitego, a wygnańczy los beckettowskich bohaterów - wydziedziczonych, opuszczonych, ograbionych, okaleczonych i zdegradowanych - przypominał losy znanych z autopsji osób. Dlatego też Libera w twórczości Becketta widział nie tylko wielką metaforę losu człowieka, lecz również całkiem realistyczny obraz otaczającego świata.

Innym istotnym wątkiem jest kwestia emigracji, wyrwania się na wolność. Jest to sprawa, która pojawiła się u Libery już w Madame. Przypomnijmy, że tytułowa bohaterka w finałowej scenie wręcza swemu uczniowi francuskie wydanie Końcówki Becketta, opatrzone dość specyficzną dedykacją, zawierającą odniesienie do 32. strony utworu, na której jedna z postaci dramatu wypowiada słowo "Déserte" ("uciekaj; wiej stąd; uchodź"). Jak wynika z pierwszego rozdziału Godota i jego cienia, narrator Libery, dziesięć lat później wciąż jeszcze się nie uporał z tym dylematem. Jest rozdarty. Mimo dojmującej świadomości beznadziei życia w PRL, nie stać go na "akt zerwania więzi" i dlatego tkwi ciągle "w tym grzęzawisku" i się w nim szamocze.

Czy zakończenie Godota i jego cienia przynosi jakiś promyk nadziei? Czy droga, którą podąża narrator, staje się prostsza, bardziej obiecująca? Choć odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna, można jednak stwierdzić, że nastrój bohatera Libery opisany w ostatnim rozdziale zatytułowanym "Epilog nad Tamizą" zasadniczo się zmienia. Miejsce przygnębienia zajmuje stan radosnego podniecenia, wręcz euforii. Warto przy tym zwrócić uwagę, że "Epilog" jest 32. rozdziałem książki, co przywodzi na myśl 32. stronę tomiku ofiarowanego dziewiętnastoletniemu młodzieńcowi przez trzydziestodwuletnią Madame. Ta zbieżność liczbowa nie jest z pewnością przypadkowa.

Stan euforii wiąże się bezpośrednio ze spotkaniem z Beckettem, które, poprzedzone serią barwnie opisanych przygód, jest kulminacyjnym zdarzeniem w książce i - mimo obaw i wielkiej tremy narratora - kończy się jego pełnym sukcesem.

Do spotkania dochodzi 5 stycznia 1978 r. o godz. 19 w Café Français w Paryżu. Traf chce, że akurat tego dnia i o tej właśnie porze mija dokładnie 25 lat od paryskiej prapremiery Czekając na Godota. Los bywa niedościgłym reżyserem! Dla Libery, który czuje się z tym dramatem w szczególny sposób związany, ów zbieg okoliczności nie mógł być bez znaczenia.

Może więc stąd właśnie wziął się intrygujący i wcale niejednoznaczny tytuł książki? Bo cóż właściwie znaczy "Godot i jego cień"? Kim jest tytułowy Godot? I kto jest jego cieniem? Wydaje się, że sam Libera, a ściślej jego alter ego. Zacząć jednak trzeba od odpowiedzi na pierwsze pytanie.

Godot to oczywiście postać dramatu, postać szczególna, bo nieobecna, a jednak w zasadniczy sposób wpływająca na pozostałe postaci. Kim jest faktycznie, tego nie wiedział nawet sam Beckett: Libera jako motto, przytacza wypowiedź dramatopisarza: "Nie wiem, kim jest Godot. Nie wiem nawet, czy w ogóle istnieje. I nie wiem też, czy wierzą w to ci dwaj, którzy na niego czekają".

"Godot" pisany kursywą lub w cudzysłowie to z kolei skrótowa formuła tytułu tej sztuki, która dla Libery była pierwszą "sztuką dla dorosłych", jaką obejrzał w teatrze, mając zaledwie osiem lat. Słynna polska prapremiera Godota odbyła się w Teatrze Współczesnym w 1957 r., wkrótce po polskim Październiku. "Czekanie na Godota" nabierało wówczas w naszym kraju charakteru bardzo aktualnej paraboli: oddawało gorycz i zawód boleśnie rozwianych nadziei.

Inscenizacja zrobiła na młodym Liberze wielkie wrażenie, i to nie tylko dlatego, że było to jego pierwsze doświadczenie teatralne. Przejęty smutnym zakończeniem, marzył o innym finale: skoro Godot nie może przyjść, mógłby chociaż zaprosić do siebie.

Po spektaklu ojciec Libery tłumaczył synowi, że takie zakończenie byłoby fałszem. A kiedy dwadzieścia lat później Libera opowiedział o swoim dziecięcym, naiwnym pomyśle samemu Beckettowi, ten skomentował to niemal identycznie: Zbyt piękne, aby było prawdziwe. Z pewnością zbyt piekne, a jednak sam Beckett Liberę zaprosił i mimo iście godotowskich perypetii i przeszkód - spotkał się z nim.

Można więc chyba także uznać, że dla Libery, już dorosłego, żyjącego w opresywnej rzeczywistości Peerelu, odciętego od Zachodu żelazną kurtyną, kimś w rodzaju Godota był sam autor sztuki: tajemniczy, milczący, wycofany z życia i odrzucający współczesny świat literacki, a zarazem jakoś olimpijski, wyróżniony najwyższym laurem, nieosiągalny.

Na niedługo przed osobistym spotkaniem z Beckettem, narrator Libery już w Paryżu, prowadząc rozmowę z Jean-Louis Barrault, aktorem, reżyserem współpracującym z Beckettem, poczuł w jego ulotnych słowach (?) znamię bliskości, nieledwie współobecności. Jakby ten, o kim mówił, znajdował się gdzieś obok i rzucał na Liberę swój cień. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że Godot to także figura samego Becketta.

Z tytułem Godot i jego cień współgra też okładka książki z lekko przetworzoną czarno-białą fotografią z paryskiego przedstawienia z 1953. Po raz pierwszy Libera zobaczył ją w 1968 na amerykańskim wydaniu Waiting for Godot. Cztery dekady później w swojej własnej książce nadał tej niezwykłej fotografii nową jakość. Nie przywodzi ona już na myśl Goga i Didiego zbiegających ze sceny pod koniec drugiego aktu, lecz właśnie zdaje się nawiązywać do Godota i jego cienia i, jak pisał o niej sam autor, cokolwiek (?) oznacza, ma siłę, fascynuje.

Ale i na tym nie koniec odniesień do tytułowego Godota Libery. Obok alter ego autora oraz samego Becketta w książce występuje jeszcze jedna bardzo istotna postać. Jest nią pan Arnold Meyer, przyjaciel rodziców ? człowiek niezwykły, o szczególnej biografii. W czasie okupacji, dzięki swej nienagannej niemczyźnie, zdumiewającym koneksjom i odwadze  dokonywał cudów. Między innymi wyciągnął ojca Libery z getta i załatwił mu ?nieskazitelne? papiery. Niestety z nim samym los obszedł się okrutnie: tuż przed końcem wojny stracił najbliższych, żonę i ośmioletniego syna.

Pan Arnold odgrywa kluczową rolę w biografii narratora Libery. To dzięki niemu Libera zapoznaje się po raz pierwszy z tekstami Becketta. W 1968 w wyniku antysemickiej akcji komunistycznej władzy pan Arnold decyduje się na wyjazd. Likwiduje swój księgozbiór i jego część przekazuje właśnie młodemu Liberze, w tym stare numery "Dialogu" z utworami Becketta.

Od tej pory pan Arnold będzie powracał na stronach książki jeszcze kilkakrotnie, ale już zawsze z oddali. Będzie zza ?żelaznej kurtyny? pomagał na różne sposoby bohaterowi, będzie nad nim czuwał niczym anioł stróż. I narrator Libery ma świadomość, jak wiele mu zawdzięcza. Mówi o tym nawet podczas spotkania z Beckettem.

Więc może tytułowym Godotem Libery jest również pan Arnold? Godotem jednak zgoła innym od tego oryginalnego, na którego nie można się doczekać? Bo pan Arnold, choć sam osobiście już się nie zjawi, wyciągnie swego podopiecznego ze zniewolonego świata ? ku "innym nocom, lepszym dniom". Będzie więc trochę przypominał tego Godota, o którym marzył ośmioletni Libera w 1957.

Jednym z ważniejszych rozdziałów książki - choćby dlatego, że w nim właśnie zaczyna się ostatni akt historii - jest rozdział pt. "Wigilia na Paulton's Square".

Jest grudzień 1977. Narrator Libery przybył dopiero co ze Stanów do Londynu i snuje się po ulicach miasta pogrążonych w ferworze przedświątecznych przygotowań. Ma poczucie opuszczenia i wyobcowania, które pogłębia kipiące wokół gorączkowe życie. Podczas samotnych wędrówek trafia na West Brompton, dzielnicy, w której mieszkał niegdyś Beckett. W tej samej dzielnicy, w zaułku Dzieciątka Jezus, mieszkał także bohater jego pierwszej powieści Murphy.

Wigilię Bożego Narodzenia narrator Libery spędza sam, w klimacie typowo beckettowskim. W pewnej chwili, chcąc uciec przed dotkliwością istnienia postanawia wyjść z domu. I podczas włóczęgi wpada na pomysł, by odnaleźć ów zaułek Dzieciątka Jezus z Murphy'ego. I oto niepostrzeżenie sam staje się jakby literacką postacią - przywodzącą na myśl maga ze Wschodu, który w poszukiwaniu znaków i drogowskazów coraz to patrzy w niebo, jakby liczył, że znajdzie tam w górze jakąś podpowiedź. Choć niebo milczy, jednak jakimś sposobem daje mu do zrozumienia, że cel wędrówki nie został jeszcze osiągnięty. W bezgłośnej, apatycznej scenerii rzecznego nabrzeża bohaterowi Libery przypomni się fragment noweli Becketta, w której pada zdanie: "w trudnych momentach to raczej ziemia niż niebo, choć stoi ono wyżej, służyła mi pomocą". Wzrok narratora Libery skierowany nie w dół ku ziemi, lecz ponad dachy domów jest znakiem ledwie zarysowanego i najprawdopodobniej tylko podświadomego przeciwstawienia się pesymizmowi Becketta.

Narrator nie odnajdzie wprawdzie ?zaułka Dzieciątka Jezus?, ale dotrze do miejsca, z którego droga ku spełnieniu w nieoczekiwany sposób niebywale się skróci. Będzie nim budka telefoniczna, która - niejako cudownie - łączy z całym światem za darmo. Odtąd wypadki potoczą się już prędko: telefony, niespodziewana decyzja o podróży do Paryża, a tam wreszcie to najważniejsze: spotkanie życia - z Beckettem.

"Nie umiałbym wprawdzie powiedzieć" - zastanawia się narrator Libery - "co to właściwie było i czemu w tym upatruję aż tak wysokiej wartości - w końcu to tylko spotkanie z wyróżnionym pisarzem, pewien rytuał kultury, konwencjonalna audiencja. Nie miało to jednak znaczenia: w tego rodzaju sprawach nie liczy się racja logiczna, tylko logika uczuć. A uczucia mówiły, że z tego coś wyniknie, że to coś (?) prowadzi ku nieco 'nnym nocom, lepszym dniom'."

W życiu narratora następuje jakiś przełom. Zaczyna się nowy etap. A dzieje się tak za sprawą? pióra. Po powrocie nad Tamizę sięga on po swój dziennik podróży i przystępuje do spisania historii. Pracując nad nią, stwierdza: "miałem, pierwszy raz w życiu, poczucie, że coś tworzę. Był to szczególny wysiłek, nieznany mi do tej pory. Skrajnie wyczerpujący, a jednak oczyszczający. Wyzwalający z czegoś. Z niewoli urodzenia".

Niewola urodzenia to wizja Becketta. W jego twórczości człowiek to ktoś, kto niepytany o zgodę został uwikłany w los. To ktoś na siłę wypchniety ku światu, ku nieznośnej egzystencji, ku istnieniu, które wypełnia ból i groza, samotność i poczucie beznadziei. Podczas spotkania z narratorem Libery Beckett wypowiada pamiętne słowa: "The best is not to be born" [Najlepiej się nie urodzić].

Zdanie to w lapidarny sposób streszcza sytuację człowieka nowożytnego przedstawioną w beckettowskim dziele. Jest to człowiek żyjący w świecie bez Boga, całkowicie opuszczony, zagubiony, zdany "wyłącznie na siebie, bez żadnej busoli, która by wskazywała przynajmniej na istnienie jakichś sensownych stron świata". Nie ma on "nawet pojęcia, kim jest i na ile jest. Może tylko hybrydą, przelotnym kaprysem natury?" Dlatego lepiej byłoby się wcale nie narodzić, niż tkwić w tej substancji, "z której wyjścia nie ma. Nie ma, bo nie ma dokąd". Jeśli się jednak przyszło na ten świat, to trzeba w nim trwać heroicznie do końca, bo samobójstwo też nie jest rozwiązaniem. Trzeba "ciągnąć to dalej po domniemany kres. I znosić ten los w pokorze, znajdując jedynie ulgę - przelotną i niewyraźną - w mówieniu o tej nędzy".

Tak właśnie w wielu miejscach książki, w kontekście różnych utworów Becketta tłumaczy ich przesłanie Libera. I podkreśla niejednokrotnie rolę języka, mówienia sobie o sobie, snucia opowieści, wspominania zdarzeń minionych i wymyślania historii. "Bo głośna artykulacja uśmierza czy tłumi lęk, bo język oswaja koszmar, uczłowiecza nieludzkie."

Libera sam tego doświadcza. Uzdrowicielską moc ma wysiłek pisarski, akt twórczy. Oczyszcza, pozwala wyzwolić się - przynajmniej na chwilę - z niewoli urodzenia.  Pozwala też uchwycić los, zatrzymać to, co się nam przydarza. I choć własna historia nigdy nie jest jej "obiektywną" rejestracją, lecz tylko "układaniem, rysowaniem autoportretu", to jednak jest to jedyny sposób, by pozostał po nas jakiś ślad.

Przypomnijmy jeszcze, że bohater Madame w rok po pełnym literackich aluzji pożegnaniu z nauczycielką otrzymuje od niej z Francji pióro, atrybut pisarza, narzędzie pozwalające tworzyć za pomocą języka, tworzyć, jak wielu bohaterów Becketta, "samego siebie w materii słów". Ale uwaga! W Godocie i jego cieniu Libera przytacza wypowiedziane pół żartem, pół serio ostrzeżenie samego mistrza: "Les mots! Une mati?re dangereuse? ["Słowa! Niebezpieczna materia".]

Myśl ta jest mi niezmiernie bliska, choć zapewne z innych niż beckettowskie intencje powodów. Z powodów - by tak rzec - ewangelicznych. Kryje się w niej - w moim odczuciu - fundamentalne przesłanie, skierowane szczególnie do tych, którzy sięgają po pióro. Słowa to rzeczywiście niebezpieczna materia! Trzeba używać ich z rozmysłem, troską i pokorą, bo przecież... Słowo było przed nami.

Na początku było Słowo - naucza św. Jan Ewangelista. A zatem nasze słowa mogą być już tylko Jego cieniami. Czasem doprawdy nader mrocznymi. Bo gdy utraciło się wiarę w to, że JEST światłość prawdziwa, której ciemność nie ogarnęła, wtedy mrok spowija duszę...