No cóż, Postumie... (II, 14)
No cóż, Postumie, rok za rokiem mija
i żadne nasze błagalne modlitwy
nie powstrzymają zmarszczek i starości
ani nie zbawią od niechybnej śmierci.
Nawet ofiara z trzystu wołów dziennie
nie zdoła zmiękczyć srogiego Plutona,
który panując za posępną wodą,
więzi tam bezlitośnie i Tytiosa,
i troistego Geriona, olbrzyma.
Cóż, przyjacielu, każdy z nas, kto żyje
na tym padole, czy to król, czy żebrak,
popłynie kiedyś tam, na drugi brzeg.
Daremnie uchodzimy przed wojnami
i unikamy wzburzonego morza,
i się chronimy przed jesiennym wiatrem,
przewiewającym, szkodliwym dla zdrowia.
I tak ujrzymy wolny nurt Kocytu,
a za nim córki niesławne Danaa
i skazanego na wieczysty znój
syna Eola, chytrego Syzyfa.
Bo z tego domu trzeba będzie odejść,
opuścić żonę i ziemię, i drzewa,
które hodujesz; tylko mdłe cyprysy
pójdą za tobą w ślad, doczesny panie.
Na cztery spusty zamknięte piwnice
przejmie sukcesor i szafując winem
wysokiej próby, godnym uczt kapłanów,
będzie niebacznie skrapiał nim posadzki.
Do Mecenasa (II, 20)
Na niezawodnych i niezwykłych skrzydłach
wzniosę się w przestwór, poeta dwóch natur,
na zawsze porzucając padół ziemski
i jego miasta - wyzbyty zawiści.
Ja, nisko urodzony, dziś się ciesząc
twymi łaskami, drogi Mecenasie,
nie umrę, ja nie umrę - wody Styksu
nie wciągną mnie i nigdy nie pochłoną.
Na moich nogach skóra już twardnieje,
głowa się zmienia w łeb białego ptaka,
a ręce porastają gładkim pierzem,
przeobrażając się w potężne skrzydła.
Szybszy od syna Dedala, Ikara,
widzę już z góry, śpiewający łabędź,
wzburzony Bosfor, afrykańskie Syrty,
jakoż bezkresne równiny Północy.
Pozna mnie Klochid i Dak nieulękły,
odpierający marsyjskie watahy;
pieśń mą usłyszy i Gelon daleki,
i rzutki Hiszpan, i Gal znad Rodanu.
Na czczym pogrzebie niech więc nikt nie płacze
i nie uderza w ton skargi i żalu;
żadnych lamentów, niech nikt nie odprawia
nad moim grobem zbytecznej żałoby.