Samuel Beckett (1906-1989)

Podrygi

[początek]

1

Pewnej nocy, gdy siedział przy stole z głową złożoną na rękach, ujrzał siebie, jak wstaje i idzie. Pewnej nocy lub pewnego dnia. Bo gdy zgasło mu własne światło, nie znalazł się w mroku. Coś w rodzaju światła dochodziło jeszcze przez górne, jedyne okno. Stał pod nim dalej stołek, na który swego czasu, dopóki mógł i chciał, wchodził by spojrzeć w niebo. Jeśli się nie wychylał, by spojrzeć co jest na dole, to zapewne dlatego, że okno nie otwierało się bądź nie mógł lub nie chciał go otworzyć. Choć może i dlatego, że wiedział co jest na dole, i to aż nazbyt dobrze, i nie chciał już na to patrzyć. Tak więc stawał tam tylko, wysoko nad ziemią, i przez zamgloną szybę patrzył w bezchmurne niebo. Mając w pamięci światło, jakie miewało niegdyś, jedyne w swoim rodzaju, nie za mocne, niezmienne, za dawnych dni i nocy, gdy tuż po nocy był dzień, a noc po dniu. A więc jedynym światłem, jakie mu pozostało, gdy zgasło mu jego własne, było to światło z zewnątrz, aż i ono w swym czasie zgasło, zostawiając go w mroku. Aż i ono w swym czasie zgasło.

Więc pewnej nocy lub pewnego dnia, gdy siedział przy stole z głową złożoną na rękach, ujrzał siebie, jak wstaje i idzie. Najpierw jak wstaje i stoi, kurczowo trzymając się stołu. Po czym jak znowu siada. Po czym jak znowu wstaje i stoi, kurczowo trzymając się stołu. Po czym jak idzie. Jak rusza. Choć stóp nie było widać. Tak wolno, że mógł to poznać tylko po zmianie miejsca. Jak gdyby znikał w jednym i zjawiał się w innym miejscu. Po czym tam znowu znikał i zjawiał się w jeszcze innym. I znowu, i znowu znikał i zjawiał się w jeszcze innym. Innym lecz wciąż tym samym, gdzie siedział przy stole z głową złożoną na rękach. W tym samym i przy tym samym, co wtedy gdy Darly, na przykład, umarł i go zostawił. Co wtedy gdy i inni, w ich czasie, przed nim i po nim. Co wtedy gdy jeszcze inni, dopiero kiedyś, w ich czasie, aż i on w końcu, w swoim. Z głową złożoną na rękach, na w pół spodziewając się tego, a na w pół wątpiąc w to, że nie zjawi się już, odkąd ostatni raz zniknął. Lub myśląc jedynie o tym. Albo jedynie czekając. Czekając, aż się okaże. Czy zjawi się znów czy nie i znów go zostawi czy nie, czekającego znów na nic.

Widziany zawsze od tyłu, w którąkolwiek szedł stronę. W kapeluszu i płaszczu z czasów kiedy się włóczył. Po okolicznych ścieżkach. Jak gdyby szukał wyjścia w jakimś nieznanym mu miejscu. Pogrążonym w ciemności. W ciemności nocy lub dnia. W jakimś nieznanym mu miejscu na ślepo szukał wyjścia. Jakiegoś wyjścia. Aby znowu się włóczyć. Po okolicznych ścieżkach.

Gdzieś daleko bił zegar, godziny i ich połowy. Ten sam co bił i wtedy gdy między innymi Darly umarł i go zostawił. Dźwięk dochodził raz głośniej, jakby niesiony wiatrem, raz ledwo, jakby przez mgłę. I tak samo też krzyki. Więc z głową złożoną na rękach, na wpół spodziewał się tego, a w na wpół wątpił w to, że po wybiciu godziny, połowy już nie wybije. A po wybiciu połowy że godziny już nie. I tak samo gdy krzyki milkły na jakiś czas. Lub myślał jedynie o tym. Albo jedynie czekał. Czekał, aż je usłyszy.

Kiedyś co jakiś czas unosił nieco głowę aby spojrzeć na ręce. Na to co było z nich widać. Na jedną leżącą na drugiej, która leżała na stole. Po wszystkich spełnionych trudach spoczywające w spokoju. Unosił na chwilę eks-głowę by spojrzeć na eks-ręce. I kładł ją na nie z powrotem, aby i ona spoczęła. Po wszystkich spełnionych trudach.

W tym samym miejscu skąd kiedyś co dzień wychodził się włóczyć. Po okolicznych ścieżkach. I dokąd co noc powracał. I gdzie chodził w ciemności od jednej ściany do drugiej. W ciemności nocy wtedy jeszcze przelotnej. Teraz jakby w nieznanym. Temu którego ujrzał, jak wstaje i idzie. Jak znika i się zjawia na nowo w innym miejscu. I jak tam znowu znika i zjawia się w jeszcze innym. I znowu, i znowu znika i zjawia się w jeszcze innym. Innym albo tym samym. Bo nic nie wskazywało, że nie jest to to samo. Żaden punkt odniesienia. Taki jak ściana czy stół. W tym samym miejscu gdzie kiedyś chodził od ściany do ściany, wszędzie jakby w tym samym. W tym samym albo innym. Bo nic nie wskazywało, że nie jest to jakieś inne. Inne, gdzie jeszcze nigdy. Jak wstaje i idzie gdzie zawsze. Jak znika i znów się zjawia gdzie indziej, gdzie jeszcze nigdy. Bo nic nie wskazywało, że nie gdzie jeszcze nigdy. Nic oprócz bicia zegara. I krzyków. Tych samych co zawsze.

Aż tyle godzin wybiło i tyle usłyszał krzyków, odkąd ostatnio zniknął, że pewnie już się nie zjawi. A potem tyle krzyków, odkąd ostatnio bił zegar, że pewnie już bić nie będzie. A potem tak długa cisza, od kiedy słyszał krzyki, że pewnie i ich nie usłyszy. I pewnie taki jest koniec. Choć może to tylko przerwa. Po której wszystko jak przedtem. Zegar bić będzie jak przedtem, i będzie słychać krzyki, i on jak przedtem się zjawi, i zniknie, i znów się zjawi. A potem znowu przerwa. A potem znów wszystko jak przedtem. I tak dalej i dalej. I tak cierpliwie czekać na ostateczny kres czasu, i męki, i siebie, i tego drugiego, siebie samego.

[1986]